Mamy taką potrzebę serca żeby pomagać [ROZMOWA]

2021-02-21 09:00:00(ost. akt: 2021-02-21 09:08:52)
— Skrzywdzonemu zwierzęciu człowiek nie kojarzy się dobrze.

— Skrzywdzonemu zwierzęciu człowiek nie kojarzy się dobrze.

Autor zdjęcia: archiwum TOZ Kętrzyn

Rosnąca liczba sterylizowanych zwierząt, lekceważący stosunek do opieki nad zwierzętami, brak odpowiednich funduszy i rąk do pracy. O sytuacji kętrzyńskiego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami opowiada nam wiceprezes Maja Gałecka.
— Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami to chyba organizacja z bogatymi tradycjami?
— Sam TOZ działa już 150 lat. Nasz oddział funkcjonuje oczywiście znacznie krócej. Już od ok. 20 lat walczymy o poprawę losu zwierząt na terenie powiatu kętrzyńskiego, a także wypuszczamy się czasami również poza jego granice.

— Co jest największym dokonaniem TOZ-u w ciągu tych 20-u lat?
— Główny nacisk kładziemy na sterylizację. Tylko w ubiegłym roku zostało wykastrowanych 299 kotek, 93 kocury. Do tego dwie suczki oraz przy współpracy z Hunde Hilfe Polen ponad dwadzieścia suk i sześć psów. To był rekordowy rok i ciężka praca. Chodzi o zmniejszenie populacji, a co za tym idzie - zmniejszenia cierpienia zwierząt. Uważamy, że sterylizacja jest lekiem na wszystko. Na choroby, na bezdomność, na cierpienia zwierząt. Oprócz tego leczymy i dokarmiamy koty wolno żyjące. Stawiamy też dla nich budki. Dla ponad 30-u zwierząt w ubiegłym roku udało się znaleźć domy. Czasami podejmujemy też interwencje. Nie jest ich dużo, bo my działamy społecznie, w wolnym czasie. Mamy też swoje prace, domy, rodziny. A rąk do pracy wciąż brakuje, Gdyby nie to, to tych interwencji byłoby więcej.

— Dużo jest takich potrzeb interwencji na naszym terenie?

— Gdybyśmy weszli do każdej wsi, to znaleźlibyśmy w niej przynajmniej jeden powód do interwencji. Dlatego w tej chwili sterylizujemy również wiejskie suki, teoretycznie właścicielskie. One przykute łańcuchem nie mają szans obronić się przed gromadą psów i rodzą co cieczkę. Polska tradycja dotycząca zwierząt na wsi delikatnie mówiąc nie jest najlepszym wzorcem traktowania zwierząt. Powiedziałabym nawet, że polska wieś jest dalej w tym względzie w średniowieczu. Zresztą problemy są też w miastach. Bierze się zwierzę dla dziecka niczym zabawkę. Potem zwierzak jest nikomu niepotrzebny, bo dziecku zdążył się znudzić. No ale szczeniak często jest za darmo, a pluszak kosztuje 20 złotych. Ciągle stoimy w jakimś okrutnym "tańcu" ze zwierzętami. Teoretycznie możemy odebrać zwierzaka do schroniska, ale potem samorządy muszą za to płacić. Gminy się przed tym bronią, jak tylko mogą. Za każdym razem jest to walka. To musi być naprawdę ekstremalna sytuacja, żeby gmina się na to zgodziła.

— Czy to podejście do opieki nad zwierzętami zmienia się jakoś w ostatnich latach na lepsze? Przecież pojawiają się w tej kwestii rożne uregulowania i sankcje prawne...
— Bardzo powoli i małymi kroczkami. coraz więcej osób prywatnych sterylizuje i kastruje swoje zwierzaki. Zmiana naszej mentalności jednak jeszcze potrwa dopóki ludzie nie zrozumieją, że zwierzę też czuje i cierpi. To gorzka prawda o nas. Chcemy się uważać za Europejczyków, ale w temacie stosunku do zwierząt bliżej nam do Azji. Czasami, kiedy proponujemy bezpłatne kastracje to sami właściciele nie chcą się na to zgodzić. Wymiar sprawiedliwości też bardzo luźno podchodzi do karania oprawców zwierząt. Jeśli już w ogóle zapadają jakieś wyroki, to najczęściej są w zawieszeniu, z umorzeniem kosztów sądowych. Dochodzi też do sytuacji, kiedy to policjanci mówią oprawcom jak mają się tłumaczyć, żeby śledztwo zostało umorzone. Takie sygnały dostajemy od ludzi, niestety nie możemy podjąć konkretnych działań z uwagi na brak dowodów. Policjanci często nie chcą zajmować się takimi sprawami. Mówią, że mają wystarczająco dużo pracy z ludźmi. Dlatego najczęściej takie sprawy kończą się na postępowaniu w policji czy prokuraturze.

— Prowadzicie jakieś akcje edukacyjne?
— Teraz z powodu pandemii nie ma takiej możliwości. W normalnej sytuacji nasza prezes spotyka się bardzo często z uczniami w szkołach.

— Wspominała pani wcześniej o bezpłatnych sterylizacjach. Chyba jednak nie są one do końca darmowe. Ktoś za nie musi zapłacić?

— My je opłacamy lub pozyskujemy pieniądze z gmin. Jeśli jest to zwierzę właścicielskie, to płacimy z żebractwa, które uprawiamy. Ja zawsze twierdzę, że właśnie z żebractwa utrzymujemy naszą działalność. Można to oczywiście ładniej ująć. Jest to dobra wola ludzi, którym dobro zwierząt leży na sercu. Jakbyśmy jednak tego nie określili, to jesteśmy żebrakami. Z gminami walczymy o każdą złotówkę. Samorządy mają bardzo śmieszne pieniądze na kastrację np. wolno żyjących kotów. To często 2000 złotych rocznie. To pozwala na pomoc zaledwie dziesięciu kotkom. A gdzie jeszcze leczenie? Często jak łapiemy kotkę, to jest ona chora czy zarobaczona. Sterylizacja to jedna z niewielu okazji, kiedy takie zwierze może zobaczyć weterynarza. Dlatego wykorzystujemy tę sytuację do np. usunięcia pasożytów. Zwierzęta przebywają w tym czasie przez 10 dni pod naszą opieką. To są jednak koszta. My nie mamy zbyt wielu możliwości pozyskiwania pieniędzy poza jednym procentem czy datkami osób wspomagających. Korzystamy z prywatnych samochodów i telefonów. Nasze domy często przypominają małe schroniska dla zwierząt. Prowadzimy hospicyjny dom tymczasowy, gdzie dożywotnie przytulisko znajdują zwierzęta stare, chore i powypadkowe, nie mające szans przeżycia na wolności.

— Ile zwierząt macie w tej chwili pod opieką?
— W tej chwili w domach tymczasowych jest ok. 100 zwierząt. To stała liczba. Co jakiś odejdzie, to za chwilę pojawia się kolejny. Miejsce nigdy nie pozostaje puste długo. Schronisko w Pudwągach nie posiada kociarni z prawdziwego zdarzenia. To jakaś prowizorka. Nie ma tam możliwości odseparowania kotów. To i tak dobrze, że w ogóle schronisko już przyjmuje koty, bo wcześniej było to problemem. Ludzie, którzy tam pracują wkładają w to dużo serca i koty mają tam naprawdę dobrze, ale brakuje im odpowiedniej infrastruktury. Na współpracę ze schroniskiem jednak narzekać nie możemy.

— Jak dużą rolę odgrywa przychód z jednego procenta w waszym rocznym budżecie?

— Jest to ok. 25% tego, co pozyskujemy. Robimy różne inne akcje, m.in. bazarki na Facebooku, które też cieszą się sporym zainteresowaniem.

— Ludzie chętnie dają pieniądze na działalność TOZ-u?
— Bardzo dużo dają nam wspomniane bazarki. Ludzie chętnie też wpłacają na konkretne zwierzę, np. jakiegoś dramatycznie chorego kota. Małym powodzeniem cieszą się zbiórki na kastrację czy sterylizację. Tego jakoś ludzie nie doceniają. Naszym zdaniem jest to jednak ważniejsze niż zbiórka na konkretne zwierzę. Jeśli ograniczymy populację, to po prostu będzie mniej cierpiących zwierząt.

— Wspomniała pani, że robicie to wszystko społecznie. Dlaczego wam się chce to robić?

— Ja chyba się taka kaleka urodziłam. Będąc dzieckiem ściągałam mamie z podwórka takie parchate kociaki. Nie potrafię powiedzieć dlaczego tak mam. Niektórzy mówią, że z głupoty. Jeszcze inni twierdzą, że mamy za to płacone. "Przecież pani by w niedzielę nie przyjechała, jakby pani nie płacili" - mówią. Generalnie my po prostu mamy taką potrzebę serca. Nie potrafimy przejść obojętnie obok cierpiącego zwierzęcia.

— Potrzebujecie wolontariuszy do pracy?
— Bardziej członków niż wolontariuszy. Za tych drugich niestety trzeba płacić ubezpieczenie a za członków nie. Każde ręce do społecznej pracy są u nas mile widziane. Potrzebujemy jednak ogarniętych i samodzielnych osób. My oczywiście wprowadzimy w naszą działalność, ale potrzebujemy ludzi, którzy na pewnym etapie będą w stanie sami kreatywnie myśleć i podejmować samodzielne decyzje i działania, a nie dzwonić do nas z każdą drobnostką. Wskazana jest też mobilność i... cierpliwość. Czasami trzeba pojechać gdzieś własnym autem, żeby złapać kotkę i zawieźć ją do lecznicy. To łapanie może trwać nawet kilka dni, bo nie zawsze za pierwszym razem zwierzę będzie chciało wejść do klatki. Często zgłaszają się do nas ludzie z dobrymi chęciami, ale niestety najczęściej na tych chęciach się kończy.

— Ciężko jest zdobyć zaufanie takiego skrzywdzonego zwierzęcia?
— Ja prowadzę wspomniany wcześniej hospicyjny dom tymczasowy. Zdobycie zaufania wymaga cierpliwości i dania zwierzakowi trochę czasu. Z reguły potrafią one zaufać dosłownie z dnia na dzień. Miałam takiego kocura, że jak zbliżałam rękę do klatki to się na nią rzucał z pazurami. Wieczorem zamknęłam kota zdziczałego, a rano miałam już oswojonego. Bo nagle postanowił mi zaufać. Wbrew pozorom nie jest to trudne tylko wymaga trochę cierpliwości. Nie można też zrażać się tym, że zwierzę nie okazuje nam wdzięczności od razu. Trzeba pamiętać, że skrzywdzonemu zwierzęciu człowiek nie kojarzy się dobrze. Dlatego będą nieufne. Jednak cierpliwość, troska czynią cuda.

— Ale wdzięczność też potrafią okazywać?
— Oczywiście, że tak. Tylko ludzie myślą, że przygarną kotka, a on od razu będzie okazywał tę wdzięczność. To tak nie działa. Jemu trzeba dać czas. Jeśli pomoże pan drugiemu człowiekowi, to on najczęściej od razu panu podziękuje, mniej lub bardziej szczerze. Zwierzę musi panu najpierw zaufać, a jak już to zrobi, to proszę mi wierzyć - jego wdzięczność będzie naprawdę wielka i szczera.

— Na zakończenie będzie typowo promocyjne. Dlaczego jeden procent podatku przy rozliczeniu warto przekazać na kętrzyński oddział Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami?
— Wielu z nas ma swoich domowych pupili. Kochamy je często nad życie, dajemy im wszystko. Są jednak takie zwierzęta, które nie miały tyle szczęścia w życiu i trzeba je wspomóc. Jesteśmy jedyną organizacją, która działa u nas na rzecz zwierząt. I na tyle, na ile możemy staramy się pomagać.

Wojciech Caruk


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5