Z mieczem na podbój świata

2017-02-11 18:34:58(ost. akt: 2017-02-11 18:47:42)

Autor zdjęcia: Archiwum Stowarzyszenia Masuria

– Polskie "rycerstwo" plasuje się w klasyfikacji międzynarodowej w pierwszej piątce. I choć zawodnicy nie zarabiają na tym wielkich pieniędzy, to jest to dyscyplina, która pozwala zwiedzić świat - mówi Marcin Waszkielis z Kętrzyna, wielokrotny mistrz świata w sportowych walkach rycerskich, który właśnie w tej chwili szkoli w walce mieczem... zawodników w Republice Południowej Afryki.
– Pamiętasz pierwszą, ulubioną zabawkę z dzieciństwa?
– Przyznaję, że zaskoczyłeś mnie nieco tym pytaniem. Chyba nie miałem żadnej takiej zabawki, a w każdym razie na pewno takowej nie pamiętam.

– Próbuję dalej. Wychowywałeś się na blokowisku czy w domu jednorodzinnym?
– Do blokowisk nie było jakoś daleko, ale mieszkałem w domu jednorodzinnym.

– Osiedlowe "wojny" więc raczej Cię nie dotyczyły?
– Pewnie mniej niż innych chłopaków, którzy pochodzili z bloków, ale i u nas zdarzało się czasem powojować. W ruch szły kamienie, patyki... Oczywiście w zdecydowanej większości była to po prostu najzwyklejsza zabawa. W tamtych czasach chyba normalna u dzieci, które nie potrafiły wysiedzieć w domu.

– Bliżej, jednak wciąż nie tego szukałem. Próbuję dalej. Twoja ulubiona lektura - "Krzyżacy"?
– Nie, zdecydowanie nie. Tym bardziej, że... właściwie nigdy jej nie przeczytałem. Jeśli sięgałem w tamtym czasie po książki, to raczej po Jacka Londona: Biały Kieł, Zew Krwi... Sienkiewicz jakoś do mnie nie dotarł. "Krzyżaków" poznałem więc jako film, który obejrzałem, by zaliczyć znajomość lektury.

– Widziałeś się jako młody chłopak w roli słynnego Zbyszka z Bogdańca czy Juranda?
– Nie ekscytowałem się tym jakoś zbytnio. Niektórych kolegów bardziej wciągały te pojedynki, ja byłem wobec tego raczej neutralny.

– Poddaję się. Szukałem fundamentów twojej przygody z mieczem, lecz poległem i muszę zapytać wprost: skąd u Ciebie fascynacja bronią?
– (śmiech) Niestety cię rozczarowałem, wybacz. Początków fascynacji prędzej trzeba byłoby chyba szukać w grach, których bohaterowie walczyli właśnie w taki sposób. Nie ma tu jednak wielkiej filozofii. Teraz można robić mnóstwo rzeczy, znacznie więcej niż te parę lat wstecz. Grałem wówczas w koszykówkę, lecz szukałem czegoś więcej. Zobaczyłem kiedyś grupę ćwiczącą na kętrzyńskim zamku. Niewiele później poszliśmy tam z kolegą, spróbowaliśmy i... pochłonęło mnie kompletnie. Kolegę zresztą chyba też, bo obaj siedzimy w tym do dziś.

– Miałeś jakiegoś mentora od miecza, czy treningi odbywały się metodą prób i błędów?
– Oczywiście potrzebowaliśmy kogoś, by nauczył nas podstaw. Dość szybko je przyswajaliśmy. Niewiele później jeździłem szkolić się do Torunia czy Warszawy. Podczas wyjazdów przyglądałem się tym, którzy umieli więcej. Starałem się naśladować ich najlepsze ruchy, dodawałem coś od siebie. Z czasem zaczęło wychodzić coraz lepiej

– Rówieśnicy nie podśmiewali się, że "bawisz się w rycerza"?
– Nie, jakoś mnie to chyba ominęło, nie pamiętam tego typu problemów. A gdyby nawet takie sytuacje były, to niewiele bym się nimi przejął. Dopóki dobrze się przy tym bawię, to reszta mało mnie obchodzi.

– Twój pierwszy znaczący sukces, który utwierdził Cię w tym, że idziesz dobrą drogą?
– Na pewno zwycięstwo podczas turnieju rozgrywanego na jednej z kluczowych imprez w Polsce, czyli słynnym Grunwaldzie. Tam wygrałem swoje pierwsze zawody, a później... jakoś to poszło i zwycięstw pojawiało się coraz więcej.

– Skoro Grunwald, to muszę zapytać: po której stronie walczysz?
– To wielka i złożona, ale w dalszym ciągu tylko inscenizacja, a nie prawdziwa bitwa. Nie ma to więc znaczenia, zatem bywało różnie. Zdarzało sie walczyć po stronie i okrytych złą sławą krzyżaków.

– Przejdźmy do wyposażenia. W książkach można znaleźć stwierdzenie, że "dobra zbroja warta była tyle, ile cała wieś". Ile teraz kosztuje ekwipunek rycerza?
– Trudno o twardy cennik, ale z reguły to koszt około 10 tysięcy złotych. Górnej granicy jednak nie ma. Najdroższa, z którą się spotkałem, kosztowała blisko 100 tysięcy złotych.

– To mnóstwo kasy. Z czego była wykonana?
– Na pewno nie ze złota, bo złoto jest miękkie i ciężkie. Zrobiona była po prostu... z blachy. Jakość wykonania bywa jednak diametralnie różna. Jedna blacha drugiej nie jest równa, a i proces wytwarzania np. zbroi bywa niesamowicie złożony i odmienny. Na pewno nie jest to łatwa rzecz.

– Raczej próżno takiego sprzętu szukać w hipermarkecie.
– Wbrew pozorom zajmuje się tym dość sporo osób. Muszę przyznać, że ci lepsi prosperują naprawdę świetnie. Jeśli ktoś nie ma więc pomysłu na swoją przyszłość, a ma łatwość w takiej dziedzinie, to gorąco zachęcam. Niby niszowy sport, niektórzy woleliby ograniczyć go nawet do miana hobby, ale zarobić można bardzo przyzwoicie. Solidnemu fachowcowi bezrobocie nie grozi.

– Skąd brałeś swój ekwipunek? Rodzinny Kętrzyn?
– U nas wciąż nie ma tego zbyt wiele. Naprawdę solidnych fachowców można spotkać jednak np. w Olsztynie. Większość zaopatruje się jednak w różnych miejscach Polski. W ten sposób np. część mojego sprzętu pochodzi z województwa zachodnio-pomorskiego, część od nas, część z Warszawy.

– Gdy rozmawiamy, dzielą Cię godziny od wylotu do RPA. Szykuje się jakaś krucjata o której nie wiem?

– (śmiech) Nie, po prostu zaproponowano mi przeprowadzenie serii szkoleń w posługiwaniu się m.in. mieczem. Można zarobić, a przy okazji nieco się pokręcić, zwiedzić nowe miejsca.

– W jaki sposób wygląda tego typu "werbunek"? Gotujesz obiad, dostajesz SMS: "wpadaj na drugi koniec świata, jest grupka chłopaków z Afryki do machania mieczem"?
– Wbrew pozorom... mniej więcej właśnie tak to wygląda. Środowisko miłośników rycerskiej tematyki nie jest zbyt liczne, ale pochodzi z najróżniejszych stron świata. Spotykamy się na różnych turniejach, więc znamy się dość dobrze. RPA to zresztą nie jakieś odludne miejsce. Takie określenie bardziej pasowałoby np. do Dawson City (Kanada - przyp. red.). Miasto nie liczy nawet 2 tys. ludzi, ale jest mocna grupa zawodników, która ściągnęła mnie, bym pokazał im parę rzeczy.

– W Europie tradycje rycerskie są dość oczywiste. W Afryce w czasach średniowiecza raczej nie odziewano się w zbroje... Skąd tam zafascynowanie tego typu sportem?
– Zabrzmi to pewnie niezbyt poprawnie politycznie, ale nie ma się co oszukiwać: w tego typu miejscach na zajęciach pojawiają się raczej ci, których przodkowie mieszkali w Europie. Sposoby walki plemion afrykańskich, ich wyposażenie i otaczająca je rzeczywistość, kompletnie różniły się od tego, co było u nas. Podobnie w Ameryce. Indianie też w końcu walczyli inaczej, a sytuacja zaczęła się diametralnie zmieniać wraz z europejskimi przybyszami.

– Czyli to sport, mimo upływu lat, tylko dla ludzi z Europy. Jak myślisz: dlaczego?
– Może po prostu inni nie mają tego we krwi. A może po prostu... nie mieli swojego Zbyszka z Bogdańca i też nie czytali "Krzyżaków" (śmiech).

– Ile waży taki przykładowy ekwipunek?
– Około 20-30 kilogramów. Zdarzają się cięższe, lecz to rzadkość, która wynika z rozmiaru danej osoby. Jeśli to dobry sprzęt, to nie waży więcej.

– Jak radzisz sobie na lotnisku? Waga bagażu to spore koszta, a w grę wchodzą i kwestie bezpieczeństwa. Czasem każą przelewać szampony do małych buteleczek, a Ty lecisz... z mieczem.

– W zasadzie nie spotkałem się z żadnymi problemami. Turnieje odbywają się w najróżniejszych miejscach świata, więc nikt nie wybiera się konno, tylko właśnie samolotem. Oczywiście nikt nie pozwoli wziąć miecza do bagażu podręcznego, ale w reszcie bagaży spokojnie może leżeć.

– Zatem nie miewacie słynnego "biiip" przy mijaniu bramki ochrony?
– (śmiech) Nie. Chyba, że ktoś - po wielu pojedynkach - jest już dość mocno połamany i ma kości łączone na jakieś metalowe płytki. Wtedy trzeba się chwilę potłumaczyć.

– Ponoć nie wypada pytać o kasę. A jak nie wypada... to pytam: masz tytuł mistrza świata. Czy zarobki z nim związane są równie mistrzowskie?
– Sport na tym nieco wyższym poziomie pozwala zarobić, ale nie ma wielkich kokosów. Jakby ktoś się uparł, zaczął organizować wielkie imprezy, walki pokazowe... Wtedy byłoby pewnie lepiej. Nie jestem jednak materialistą. Mam tyle ile mi potrzeba.

– Nikt nie oferuje już połowy królestwa czy ręki księżniczki?
– Nie, takie rzeczy niestety trzeba włożyć między bajki. Obecnie zresztą "księżniczki" potrafią zadbać o siebie same.

– Pozostając przy kobietach: w bractwach rycerskich jest ich stosunkowo niewiele.
– To fakt, choć trafiają się takie, które próbują walki z bronią i często wychodzi im to naprawdę nieźle. W większości jednak, tak jak i kilkaset lat temu, rycerstwo pozostaje domeną facetów.

– Jak obecnie wygląda poziom polskich rycerzy na tle reszty świata?
– Jesteśmy w pierwszej piątce, a wraz z nami Rosja, USA, Ukraina i Białoruś. Anglicy też nieźle sobie radzą, choć w ich szeregach jest sporo imigrantów...

– ...o czym przekonałeś się m.in. podczas mistrzostw świata.
– Dokładnie. Tak się złożyło, że z jednym Anglikiem szliśmy równolegle od zwycięstwa do zwycięstwa. Gdy stanęliśmy do tej ostatniej walki, to się okazało, że ów Anglik na dobrą sprawę jest... Polakiem, który od paru lat mieszka na Wyspach. Spotykaliśmy się zresztą później podczas wielu imprez, często właśnie w finałach.

– Przed walką specjalnie tępicie ostrza. Jednak to wciąż kawał żelastwa. Jakie widziałeś najpaskudniejsze kontuzje?
– Na całe szczęście mi osobiście nie trafiła się żadna poważna. Oczywiście nie liczę skręceń, poobijanych rąk czy rozcięć. Widziałem jednak jak podczas walk dochodziło do mocnych uszkodzeń głowy czy pleców. Również złamane żebra, ręce... bywały i wykręcone kolana. Interwencje karetki się zdarzają.

– Jak udzielić pomocy rycerzowi? Przybiega sanitariusz, walczy o każdą sekundę, a tu... blacha.
– Turnieje zabezpieczają często ci, którzy sami interesują się rycerstwem. Pomagają też i sami zawodnicy. Staramy się trzymać razem. Honorowo, po rycersku.

– Skąd rycerze biorą kasę na tak drogie hobby? Reklamodawcy, sponsorzy?
– Większość to naturalnie środki prywatne. Mamy to szczęście, że akurat włodarze Kętrzyna rozumieją temat i pomagają nam na tyle, na ile są w stanie. Z reklamami jednak jest problem. Nie ma w końcu firm produkujących taki sprzęt, które mogłyby chcieć takiej promocji. Inne branże też traktują rycerzy w reklamach z dystansem...

– ...tu się nie zgodzę. Niedawno widziałem "rycerską" reklamę majonezu, pochodzącego z Kętrzyna i kojarzonego w Polsce. Szukałem Cię tam, nie znalazłem. Grali jacyś znajomi z bractwa?
– Poważnie? Przyznam, że nie widziałem tej reklamy, będę musiał zobaczyć (śmiech). Nie sądzę jednak, by brał w tym udział ktoś od nas, bo pewnie bym o tym wiedział. Na pewno sprawdzę.

– Obracasz się głównie w środowisku "rycerzy" czy kumplujesz się i z innymi?
– Siedzących w tym temacie jest sporo, ale obracam się w różnych kręgach. Robię dużo różnych rzeczy. Nie ograniczam się.

– Czyli nie śpiewacie Bogurodzicy na początku imprezy.
– (śmiech) Nie, zdecydowanie nie. Przy ogniskach różne rzeczy się śpiewało, ale Bogurodzicy sobie nie przypominam.

– W takim razie: czym zajmujesz się poza rycerstwem?
– Można byłoby długo wymieniać. Koszykówka, futbol amerykański, sporty walki, wyprawy górskie, rowerowe...

– ...niby ze średniowiecza, ale jednak człowiek renesansu.
– (śmiech) Pewnie wypadałoby potwierdzić, ale takie określenie jest chyba komplementem, więc przez grzeczność zaprzeczę.

– Kiedy teraz staniesz na "ubitej ziemi" jako rycerz?
– W tym roku najprawdopodobniej wezmę udział w turnieju w Barcelonie, później w Danii. Następnie organizujemy 10 czerwca sporą imprezę w Kętrzynie. Zapraszam wszystkich, bo będzie się działo bardzo dużo. Chwilę później Grunwald i wiele innych imprez. Od czerwca do września cały coś się dzieje, praktycznie co weekend.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski

Obrazek w tresci

Mistrz miecza - Marcin Waszkielis, fot. Andrzej Frankowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5