Ponad tysiąc kilometrów przepłynął kajakiem

2021-08-12 11:00:00(ost. akt: 2021-08-12 11:40:31)
Tak zazwyczaj wyglądam na kajaku – mówi Wojciech Kopczyński

Tak zazwyczaj wyglądam na kajaku – mówi Wojciech Kopczyński

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Szesnaście dni wiosłowania przez całą Polskę. To ciekawy sposób na spędzenie urlopu. W ciągu roku szkolnego Wojciech Kopczyński jest nauczycielem wfu, a sporą część wakacji spędza na wodzie.
W ubiegłym roku w związku z pandemią koronawirusa nie przepłynąłem nawet metra. Natomiast dwa poprzednie lata i obecny rok – robię co najmniej tysiąc kilometrów, jednorazowo, na kajaku. Mam więc opłyniętą Wisłę, razem z synami trzy lata temu. Potem z Bieszczad powyżej Zalewu Solińskiego do Świnoujścia i Dziwnówka. A teraz trafiło na Wartę – wyrzuca z siebie prawie jednym tchem Wojciech Kopczyński, na co dzień nauczyciel wfu w Szkole Podstawowej nr 1 w Iławie. – To taka odwrócona pielgrzymka z Częstochowy do nas – żartuje pan Wojtek. – Pielgrzymi narzekają na bąble na stopach, a ja – na dłoniach. Fragmenty były trudne, bo płynąłem pod prąd, na przykład w okolicach Konina 226 km do Bydgoszczy. Na Wiśle też modyfikowałem trasę, bo mogłem wybrać krótszą trasę – Nogatem, a wybrałem Szkarpawę. Dołożyłem kilkanaście kilometrów, by pętla była jak najbardziej "wypasiona".

Ekwipunek kajakarza na 16 dni
Ekwipunek kajakarza na 16 dni
fot. archiwum prywatne

Lubi spływać całymi rzekami. Nauczony jednak doświadczeniem, że to, co ładne na filmach, nie do końca sprawdza się w rzeczywistości, odrzucił Zalew Porajski. – Miałem zacząć w Częstochowie, ale było po deszczach, co spowodowało problem z podejściem do wody. Zacząłem więc ciut poniżej miasta. I tak miałem na trasie 21 "przenosek" (miejsce na szlaku kajakowym lub rzece niebędącej szlakiem, które jest niespływalne, tj. niemożliwe do przepłynięcia kajakiem żadnymi możliwymi technikami – przypis redakcji). Do tego 23 śluzy i 5 pochylni. Tak więc trochę atrakcji było.


Był przygotowany na wszystko


Łącznie wyszło 1.180 kilometrów. Na wodzie spędzał dziennie po 16 godzin. Średnio dziennie przepływał 73,60 km. Największe trudności? – Nie było takich! – śmieje się Wojciech Kopczyński. – Staram się tak przygotować do trasy, by wszystko przewidzieć. Do tego kwestia dopasowania się do swojej wytrzymałości fizycznej. Wróciłem tydzień temu, a do tej pory bolą mnie jeszcze delikatnie ręce.
















Na każdym etapie wyprawy pan Wojciech miał możliwość zadzwonienia do przyjaciela, który w kryzysowej sytuacji zabrałby go do domu. Ta jednak nie nastąpiła. – Nie wymiękłem, a i pogoda też mnie nie ściągnęła z trasy.
Płynął w okresie burzowym. Przetrwał dwie nawałnice z grzmotami. Jedną na lądzie, drugą - na wodzie, z której nie dał rady zejść i musiał po prostu przeczekać. Anomalia pogodowe się zdarzają, więc spodziewał się, że podczas 16 dni coś się może wydarzyć. Gdyby sytuacja pogodowa mocno się pogorszyła i nie byłoby jak rozłożyć namiotu, skorzystałby z telefonu i wezwał na pomoc posiłki. – To miała być przyjemność, a nie katorga. Nie zamierzałem robić sobie krzywdy czy się męczyć.
To, co pan Wojtek nazywa przyjemnością, inni nazwaliby właśnie katorgą. Dwa tygodnie i dwa dni na wodzie, nocowanie w namiocie, kilka koszulek na zmianę. Woda dobrze opala, to znaczy odbija promienie słoneczne, które do ciała docierają od dołu. Czapka czy kapelusz zabezpieczą od góry, ale i tak skóra piecze.

Całkowity jego ekwipunek to czerwony kajak, w którym mieści cały dobytek. – To sztuka, wszystko zmieścić, upchnąć. Pierwszego dnia w pośpiechu zapakowałem się źle. Musiałem nogą upychać to, co zabrałem. Po pewnym czasie (nie chodzi o to, że wyjadłem i wypiłem zapasy) udało mi się zagospodarować wolne przestrzenie w dwóch bakistach. Musiałem swój dobytek rozłożyć tak, by uzyskać równowagę. By kajak mnie słuchał. By nie był samowolny, by ani na dziobie, ani na rufie nie było zbyt ciężko.
Na ekwipunek składały się: namiot, turystyczna kuchenka gazowa, garnek i sztućce (to pamiątki z wojska). Dwa śpiwory, z których jeden służy za poduszkę. Trzy czy cztery koszulki na zmianę. Na dół lycrowe spodenki, bo na Drwęcy i Iławce poparzyło go słońce i nie chce tego powtórzyć. Jeśli jest większe prawdopodobieństwo wywrotki, to zakłada kombinezon kajakarski i kapok. Gdy wpłynął na Wisłę i przed Grudziądzem dość mocno zaczęło dmuchać w twarz, kapok był nieodzowny.


Dwa tygodnie w samotności


Najłatwiej spotkać wędkarza. Nić sympatii między kajakarzami a wędkarzami nie jest mocna, jak przyznaje Wojciech. – Podobno zdarza się, że kajakarze przepływają po spławikach. Mnie też kiedyś wędkarz zwrócił uwagę, że powinniśmy płynąć środkiem rzeki – przyznaje kajakarz. – Ale też rozumieją, że tam, gdzie jest ryba, jest i prąd. I tam też będą chcieli płynąć kajakarze. Ale wystarczy tylko porozmawiać – podkreśla pan Wojciech, który często korzysta z uprzejmości wędkarzy w celu oddania worka ze śmieciami. Łowiący często proponują kawę, pomoc w wyciągnięciu kajaka na brzeg. Czasem oni wędkują, a on obok nocuje.
Na całej trasie widział zaledwie kilka pojedynczych kajaków. Zorganizowanych spływów kajakowych akurat na tych rzekach nie mijał. – Pochwalę się: jestem pierwszą odnotowana osobą, która przepłynęła Notecią pod prąd.
Fajnie, że trafiłem na większą wodę, ale ona akurat szła nie w tym kierunku, co trzeba, więc się trochę naszarpałem z wiosłami. Notecią dopłynąłem do Bydgoszczy. W ten sposób zrobiłem już 3/4 Pętli Wielkopolskiej. Została mi trasa z Bydgoszczy do Konina przez Gopło.


Poczucie obowiązku


Budził się po czwartej. Około godziny spędzał na pakowaniu kajaka. I w trasę! – Tak wcześnie wypływając – mówi – miałem mniejszy wiatr.
Poza tym w razie gdyby po drodze, w południe, było bardzo gorąco - może się schować i przeczekać, bez straty czasu. "Strata czasu" to słowo-klucz. Choć z drugiej strony starał się nie pływać po 19:30. Jeśli znajdował jakieś dobre miejsce na nocleg, to już tam zostawał. – Niewielkie miejscowości organizują często dobre miejsca do wyciągnięcia kajaka i nocowania na polu namiotowym – mówi. Starał się oszczędzać prąd, bo uszkodził jeden z kabelków i nie mógł podłączyć baterii solarnej do powerbanka. Trasę przebył na dwóch doładowaniach telefonu. Używał telefonu bardzo oszczędnie. Nie słuchał muzyki. Sprawdzał tylko gdzie jest, dzwonił do trzech osób i wrzucał informację na facebooka. Jego wyprawę śledzili znajomi, także uczniowie. – A dyrektorka szkoły podstawowej, w której pracuję, namawia mnie na książkę. Jest z wykształcenia polonistką, więc chyba wie, co mówi – śmieje się pan Wojciech. Wychował się na powieściach przygodowo-awanturniczych i w takim też stylu pisze swoje notatki.
Do domu wrócił na koniec lipca wyjątkowo późno, aż o 21:30.

Dorósł do wypraw


Dlaczego w ogóle pływa kajakiem na tak duże odległości? Jak mówi, do pewnych rzeczy się dorasta. We wczesnych latach swego życia między horyzontem a domem miał największą wodę w Polsce. – Przez 11 lat miałem Wisłę w zasięgu wzroku. Przekraczaliśmy ją dwa razy w tygodniu, jeżdżąc do dziadków. Kilka lat temu pomyślałem, że warto zobaczyć te ziemie po raz kolejny z wody. Wówczas udało mi się przekonać synów, by przepłynąć Wisłę. To się nawet skomponowało z działaniami w szkole, związanymi z odzyskaniem przez Polskę niepodległości.
Ta trasa, którą przepłynął sam, zajęła mu 20 dni. Rodzina miała wtedy inne obowiązki, więc popłynął sam. – Moja żona też bardzo dobrze pływa kajakiem i gdyby to były dwa-trzy dni, to może by się zdecydowała. Ale nie dwadzieścia – mówi Wojciech. W tym roku też popłynął sam. Ledwo wrócił do domu, a już wyciąga rodzinę na wiosłowanie po mniejszej wodzie. A od września do sportu będzie zagrzewał także swoich uczniów. Choć i teraz to robi, często nieświadomie, bo dając im przykład swoimi wyprawami.

Podsumowanie słowami Wojciecha Kopczyńskiego:
Na trasie: 21 przenosek przez progi i zapory, 23 śluzy, 5 pochylni. 200 km pod lekki, 40 mocny prąd. Do spłynięcia: Warta, Noteć, Brda, Wisła, Szkarpawa, Nogat, Elbląg. Kanały Jagielloński, Elbląski, Iławski. Pętle: Wielkopolska, Toruńska, Żuławska. Jeziora: Jeziorsko, Drużno, Ilińskie, Ruda Woda, Jeziorak. Straty własne: okulary, 4,5 kg wagi, kilka odcisków i otwarte plecy. Zyski - wszystko inne. Między innymi: znalezione wiosło, sprawdzone koncepcje, nowe znajomości, wrażenia i fakt, że dałem radę i to w wersji najdłużej (w Koninie, Santoku, na Wiśle istniała możliwość skrócenia lub ułatwienia trasy).

Edyta Kocyła-Pawłowska
e.kocyla@gazetaolsztynska.pl



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5