"Chciałabym, aby nikt nie ulegał presji mody i kultowi młodości" [rozmowa z Marią Sak]

2021-02-14 12:00:00(ost. akt: 2021-02-13 10:51:51)
Przybliżamy postać Marii Sak, wieloletniej dyrektor SP Rudzienice

Przybliżamy postać Marii Sak, wieloletniej dyrektor SP Rudzienice

Autor zdjęcia: archiwum Marii Sak

Od nowego roku rozpoczynamy w "Życiu Powiatu Iławskiego" nowy cykl, w którym będziemy prezentować ciekawe osobowości, miejsca godne uwagi, ciekawostki z gminy Iławy.
Dzisiaj prezentujemy postać Marii Sak – pedagog, wieloletniej dyrektor szkoły podstawowej w Rudzienicach, społecznika - zasłużonej dla Gminy Iława. Zapraszamy do lektury!

R.J.: Jak to się stało, że trafiła Pani właśnie tutaj – do gminy Iława?
- To, że urodziłam się w czasach trudnych pod każdym względem jest oczywiste. Wystarczy spojrzeć na początek mojego numeru PESEL – 49... . Rodzice za chlebem przyjechali z Centralnej Polski na tak zwane Ziemie Odzyskane, do Jegłownika koło Elbląga, gdzie przyszłam na świat. Ojciec – buntownik i gaduła, nieopatrznie powiedział, że nie będzie tworzył żadnych kołchozów i spółdzielni produkcyjnych, co było polityką ówczesnej władzy. Ta nieostrożność spowodowała, że eksmitowano nas do małej wioski – Oleśno, koło Gronowa Elbląskiego, gdzie jeszcze w latach sześćdziesiątych nie było elektryczności.

R.J.: A jaka była wówczas szkoła?
- Uczyliśmy się przy lampie naftowej, chodziliśmy do szkoły po gliniastej drodze, gdzie w tłustej mazi często zostawały nasze buty. Byliśmy jednak szczęśliwi, mimo że nie było komputerów, iPhone’ów i tej wielkiej techniki, bez której dzisiaj młodzi nie mogą się obejść. A jacy byliśmy sprawni fizycznie skacząc przez rowy, ze stogów siana. Rower ojca wyciągnięty z szajerka w wielkiej tajemnicy przed nim, to była frajda! A szkoła? Była cudowna. Nawet wtedy, kiedy dostawało się drewnianym piórnikiem po łapach za najmniejsze przewinienie. Ja nigdy nie byłam spokojna. Moje wyjazdy ze szkoły na festiwal tańca do Elbląga - niewypowiedziana radość, a rozgrywki szczypiorniaka, czy biegi? Wystarczyło słowo nauczyciela „Jedziemy do Fiszewa (Stasia, Marysia, Teresa...). Pokażemy co potrafi my”, a wszyscy z radością biegliśmy na treningi. W poszukiwaniu lepszego bytu rodzice wyprowadzili się do Prabut, gdzie ukończyłam szkołę podstawową, siedmioklasową. Po ukończeniu iławskiego “Żeromka” w 1967 roku zaczęłam spełniać swoje marzenia, żeby zostać nauczycielką.

R.J.: Jaki był zatem początek Pani kariery zawodowej?
- Moja przygoda z edukacją dzieci zaczęła się w Lasecznie. Przyjął mnie ówczesny kierownik szkoły pan Mieczysław Koczkodon. Czasy, na przekór tej ogólnej szarości, były radosne, była młodość. Przygotowywanie jasełek, zbiórki zuchowe, gra w podchody, biwaki – to była autentyczna aktywność, którą rozwijaliśmy w uczniach. Zakochałam się w tej miejscowości i w jej mieszkańcach, a szczególnie w inteligentnym chłopaku, który recytował fraszki Sztaudyngera, Lechonia, Tuwima i tak zostało do dziś. Jakież było moje rozczarowanie, gdy pewnego razu złożyli mi wizytę pan Roman Żuchowski
(inspektor oświaty) i Henryk Krajewski – dyrektor szkoły w Rudzienicach, proponując mi zatrudnienie w tejże szkole. W 1973 organizowano tu pierwszą w powiecie zbiorczą szkołę gminną, więc potrzeby kadrowe były duże. Broniłam się rękami i nogami. Tym bardziej, że miałam zostać zastępcą dyrektora. Początkowe lata w szkole rudzinieckiej to jeden koszmar. Dowozy uczniów z Mątyk, Gromot, Kałdun, Frednów, Franciszkowa, Tynwałdu, Makowa. Skoordynowanie planów lekcji, za które byłam odpowiedzialna z dowożeniem uczniów „bonanzą” traktorową, bardzo mroźne zimy, śnieg i temperatura w klasach 6–10 stopni
C. Uczniowie przynosili gazety, które wykorzystywano do otulania okien, żeby nie zamarznąć. Dawaliśmy radę, byliśmy młodzi, pełni energii.

R.J: Od wielu lat jest Pani animatorką życia społeczno–kulturalnego Gminy Iława.
Czy daje to Pani radość, satysfakcję?

- Cieszę się, że jestem tak postrzegana, chociaż ja tego tak nie odbieram. Funkcjonuję jak zwykły mieszkaniec naszego wiejskiego środowiska. Od początku mojej pracy w Rudzienicach częstym gościem w szkole był pan Henryk Plis. Ile ja przez niego “obrywałam” od ówczesnego dyrektora? “A dlaczego wchodzimy wieczorami do szkoły?”, “Co ja robię w tym SSK Pojezierze?”. A były to próby pierwszego, założonego przez nas kabaretu, którego inicjatorem był właśnie pan Henryk. Współtworzyliśmy jarmarki ludowe w Rudzienicach. Byli tam zapraszani zacni goście. Pisarze (Henryk Panas, Zbigniew Nienacki), ludzie nauki (prof. Stanisław Achremczyk, dr Maria Łopatkowa), a pan Henryk komunikował: “Pani
Mario, proszę się nimi zająć, a Rysiu niech robi zdjęcia i pociągnie prąd z mieszkania do sceny”. Dwoiłam się i troiłam, żeby zainteresować gości naszymi wspólnymi działaniami, pokazać wieś, szkołę. To co się tu działo, w tamtych czasach przekraczało nasze oczekiwania. Tak aktywizował nasze środowisko pan Henryk. W czasach zakazów i nakazów, donosów i oszczerstw nasze wiejskie społeczeństwo było szczególne. Nawet obowiązkowe czyny społeczne (lata
70 – 80), pokazały, że można było zbudować świetlicę wiejską z biblioteką i remizą
strażacką, funkcjonujące do dziś. Pamiętam jak ówczesny sołtys, pan Tadeusz Wieński gromadził mieszkańców przy wspólnej pracy, nasza szkolna młodzież również angażowana była przy pracach porządkowych. Ówczesna edukacja wychowywała do działań praktycznych, do szacunku do nauczyciela, osób starszych. Nasi uczniowie wspomagali ludzi schorowanych nosząc obiady ze
stołówki szkolnej zakupione przez ośrodek pomocy społecznej. Odnoszę wrażenie, że nie było tak wielkiego egoizmu wśród młodzieży szkolnej, z jakim spotykamy się obecnie. Często słyszymy, że należy im się markowe ubranie, super rozrywka, luksusowe wakacje. Z satysfakcją wspominam absolwentów naszej szkoły: dobrych fachowców, rolników, budowlańców, lekarzy, inżynierów, nauczycieli. Z wieloma spotykam się przy różnych okazjach na co dzień. Mamy wspólne tematy. Już jako dojrzali ludzie niejednokrotnie wspomagali szkołę w jej działaniach. Pomagali materialnie oraz służyli swoją fachową radą w przygotowaniu wielu uroczystości i imprez szkolnych (np. Rada Rodziców z Joanną na czele). Od 1985 roku, kiedy zostałam dyrektorem szkoły ciągle dążyłam do jej rozwoju. Niezapomniana była nasza wyprawa do Warszawy z panem wójtem Krzysztofem Harmacińskim, Romanem Piotrkowskim (Przewodniczącym Rady Gminy), dyrektorem ZOSS – Henrykiem Szabelskim, Henrykiem Plisem, Ryszardem Jurkiewiczem (Przewodniczącym Rady
Szkoły) i moją skromna osobą, z okazji obchodów 750-lecia Ziemi Rudzienickiej. Gościliśmy w kancelarii Prezydenta RP, aby prosić o pomoc w budowie sali gimnastycznej w Rudzienicach. Było to w grudniu 1999. W czasie uroczystości jarmarkowych położono kamień węgielny pod budowę sali gimnastycznej, którą uroczyście oddano do użytku cztery lata później. W krótkim czasie rozbudowano później szkołę i powstało boisko wielofunkcyjne. Aktywność nauczycieli, wspólne działania z Towarzystwem Ziemi Rudzienickiej, parafią, Radą Szkoły, Radą Sołecką, wspaniałą Radą Rodziców dawały satysfakcję i wpisały się
na stałe w działalność szkoły. Występy zespołu muzycznego, który prowadził Stanisław Kowalkowski, zawody sportowe prowadzone przez
Tadeusza Mieleszczuka oraz kolejnych wuefistów, montaże słowno-muzyczne przygotowywane przez wychowawców tworzyły promocję szkoły oraz integrowały pokolenia. Byliśmy zauważani nie tylko przez mieszkańców, ale również samorząd gminy, a nawet pokazaliśmy się na antenie TVP. Zespół wokalno-instrumentalny z okazji wejścia do struktur unijnych wykonał “Odę do radości”. Nasza drużyna piłkarska okazała się najlepszą drużyną w rejonie w rozgrywkach “Piłkarska
Kadra Czeka” i również pięknie zaprezentowała się w TVP. Rozwijaliśmy się również dydaktycznie. Przygotowywaliśmy i realizowaliśmy projekty unijne, koordynowane przez Urszulę Solis (obecna dyrektor szkoły). Ileż było zadowolenia uczniów i ich rodziców. Wyjazdy na wycieczki (od Bałtyku do Tatr), na basen do słynnych Plusek, liczne koła zainteresowań, uroczyste podsumowania integrujące rodziców, uczniów, nauczycieli.

R.J.: Jest Pani nadal aktywną działaczką społeczną. Jakich rad może Pani udzielić osobom po przejściu na emeryturę?
— Jestem na emeryturze od 2011 roku. Podobnie jak w czasie aktywności zawodowej, tak i teraz nie mogę usiedzieć spokojnie i wciąż nie mam czasu. Wraz z Ryszardem, od czterdziestu ośmiu lat moim mężem (że też on tyle ze mną
wytrzymał!) uwielbiamy podróże, jesteśmy ciekawi świata i ludzi. Zwiedziliśmy wiele krajów Europy, a nawet Azji. Zimowymi wieczorami wracamy do cudownych miejsc oglądając fotografie i nagrania. Chcę podkreślić, że to Ryszard jest rejestratorem historii nie tylko naszej rodziny, ale też uwiecznił ważne wydarzenia
dziejące się w szkole, gminie, naszej małej ojczyźnie. Nadal możemy zachwycać się widokami Chorwacji, Czarnogóry, Bośni, cudownymi zabytkami Hiszpanii i Portugalii, w głowie cały czas widzimy, niczym z pocztówki, panoramę Budapesztu, czy widok z mostu Karola w Pradze. Ciągle wracamy do historycznych, cudownych miejsc w Izraelu i Jordanii, gdzie sacrum bardzo miesza się z profanum. Tam chciałabym jeszcze wrócić, ale chyba już tylko z niebios bram, bo przypadłości wieku już się mocno odzywają. Jak tylko minie pandemia, zwiedzimy nasze piękne zakątki, które najmniej zgłębialiśmy – wschodniej Polski. To co łatwiejsze do zwiedzania zostawiliśmy na trudniejszy czas. Dziękuję niebiosom, że mam jeszcze trochę sił i werwy by realizować się w pracy na działce, szczególnie w tym trudnym czasie COVID’u. Tu mogę spotykać się z moimi dziećmi, wnukami, bliskimi, bez których moje życie byłoby smutne. Kocham przyrodę, rozkoszuję się każdym rozkwitającym wiosną kwiatkiem, krzewem, rośliną. Zbieram również i suszę zioła, z których robię herbatki, a i nalewki – tylko dla zdrowia!!! Uwielbiamy z mężem wszelkie spotkania (dziś niemożliwe), czy to w Izbie Pruskiej na Biesiadach Historycznych, czy to na imprezach kulturalnych organizowanych przez Wójta Gminy, szkołę, gdzie można
porozmawiać, powspominać, poczuć się młodszym i zawsze czegoś się jeszcze nauczyć. Nie mogę nie wspomnieć o kulturotwórczych spotkaniach, z Iwonką, doktorem Wiktorem, Henrykiem, ale to już temat na oddzielny artykuł, esej,
który oni sami zapewne kiedyś zaprezentują. Reasumując, kocham życie na każdym jego etapie, nawet jeśli spotykały mnie jakieś smutki, zawody, choroby. Takie jest przecież życie. Najbardziej zachowuję w pamięci te pozytywne zdarzenia, których wspomnienia pomagają przetrwać “gorsze czasy”. Swoją drogą, żal mi tych tak szybko mijających lat, ale wiek przecież nie
może godzić w naszą radość istnienia. Chciałabym, aby nikt nie ulegał presji mody
i kultowi młodości, dla mnie najważniejsze jest zdrowie i przyszłość – nie tylko moich bliskich, ale i wielu przyszłych pokoleń, które są opoką dalszego istnienia i rozwoju.
A więc: carpe diem, chwytaj dzień, chwytaj chwilę.

Robert Jankowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5