Maraton na Antarktydzie! To możliwe w wykonaniu Zenona Liberny
2018-05-20 12:00:00(ost. akt: 2018-05-17 13:18:57)
PRZEWODNIK PO BIEGANIU\\\ Sydney to moje spotkanie z kangurami. Szkoda, że nie w czasie biegu. Po szaleństwie oddechowym w Kanadzie, australijskie widoki z naturą nie miały dużo wspólnego - kontynuuje swoją opowieść Zenon Liberna z Bartoszyc.
Po szaleństwie oddechowym w Kanadzie, australijskie widoki z naturą nie miały dużo wspólnego, miały za to w radości odbioru przez mieszkańców naszych traconych kilodżuli to prawdziwe eldorado w odczuciu. Kibice są wszędzie, uśmiechnięci, rozwrzeszczani, pchają nas do przodu. Mimo wszechobecnych zraszaczy polewają nas ze wszystkiego, co mają pod ręką – wystarczy przyzwolić wzrokiem. Wodne szaleństwo co krok buforuje odczucie gorąca. Pomyślałem, ludzie bez problemów. Może tak jest, jak mówią o nich, że problem Australijczyka to pójść na plażę przed czy po południu. Maraton w Sidney to wycieczka po całym mieście. To jak przejazd taxi po nim. To bieg przez Harbor Bridge. Ścisłe centrum. Z jednej strony architektoniczne cuda, z drugiej modre wody zatoki. W niej jachty, jachty z całego świata. Nie ma czasu na nudę. Wszystko odwraca uwagę od zmęczenia w płucach. Bardziej boli szyja niż nogi. Zobaczysz wszystko, co tam jest najważniejsze. Finisz z metą przy Sydney Opera Hause to nagroda kończąca następny kontynentalny etap korony maratonów. Nie powiem, trochę zdrowia mnie ten bieg kosztował. W nagrodę odpoczynek na zielonym trawniku w towarzystwie 40 tysięcy mi podobnych. Ciepłe bieganie się kończy, wracam do domu, Ameryka Południowa czeka.
Argentyna - Mendoza. Ciekawe miejsce na biegowej mapie. Bieg z punktu A do B. Lecimy tam z Martą całą dobę. Zobaczymy coś nowego. Inny klimat, otoczenie. Może być inaczej. I było. Trasa trudna, jak diabli. Pofałdowany mocno teren. Dwie setki uczestników. Ale wcześniej o 3.30 podjeżdża samochód. Pakujemy się przygotowani skromnie w biegowe ciuchy z co nieco w plecaczku. Start o 7.00. Przed nami 2-3 godziny jazdy. Kurcze – zimno. A my ubrani, jak w letni ciepły poranek. Wszyscy patrzą na nas. Po kilku kilometrach zrozumieliśmy - dlaczego. Oni wiedzieli, że poranki są wściekle rześkie. Po prostu się do tego przygotowali. Troszkę nami zimno potargało. Dojechaliśmy. Zrobiło się cieplej. Odetchnęliśmy z ulgą. A na trasie nieźle, zabezpieczenie ok. Czuję, że mam dzisiaj ciąg. Z M troszkę gorzej, po 20 km walczy o to; kończy, czy schodzi. Szuka transportu, widzi go dalej, może podwiozą, jednak nie, biegnie. Może ci, też nie. Umiesz liczyć, licz na siebie. Nagle przełom, zmęczenie puściło. To był dla niej punkt zwrotny w bieganiu długich dystansów. Spokojnie dobiegła do mety. Ja tam już byłem. Miałem wtedy swój dzień. Przyjemnie. Zapomnieliśmy o zimnym poranku. To takie małe zwycięstwa z odczuwania istnienia. Jeszcze tylko dwa kontynenty w maratońskich wakacjach.pl. Samotne wyprawy na Antarktydę i do Azji. Myślę, mam już doświadczenie. Ale każdy bieg kontynentalny to inne wyzwanie. Teraz widzę to wszystko inaczej. Wcześniej to troszkę upór napędzający działanie, muszę wytrwać. Lecę do Chile - Puenta Arenas. Miasto nad cieśniną Magellana. Stamtąd przerzut na zimny kontynent transportowym samolotem. Komfort jak w wojskowym dżipie. Odwoływany i zapowiadany przelot. Czekamy na okno pogodowe. Udało się. Lecimy ubrani na bieg. Ma być stosunkowo ciepło, poniżej dychy, ale wietrznie i nigdy nie wiadomo, co za godzinę z pogodą. Bagaż za nami w innym transporcie. W nim ciepłe rzeczy i inne potrzebne wiktuały. Lądujemy na Antarktydzie w bazie japońskich polarników. Nie tak źle na pierwszy rzut oka. Okulary to absolutny obowiązek. Światło poraża odbijane od wszechogarniającej bieli. Mamy 3,5 km w marszu na miejsce startu. Chcesz biegać, musisz dojść, nie ma wyjścia. Brniemy po kostki w śnieżnym błocie na start. Po drodze spotykamy dziewczynę ubraną, jak na zakupy w galerii latem. Idzie w breji w zacinającym wietrze. Coś tam dźwiga z sobą. Patrzymy na nią, jak na zjawisko. Ładne gołe łydki w zimie na Antarktydzie. Zrozumiałem wtedy spojrzenia na nasze pół gołe ciała w Argentynie. Doszliśmy. Mój bagaż ze wszystkim nie dojechał. Namiot organizacyjny trzepany wiatrem prawie się kładzie na śniegu. W środku jest tak jak na zewnątrz, tylko nie wieje. Rejestracja, pakiet i marsz do przydzielonego na czas oczekiwania obiektu. Ciekawie w nim, tylko trzeba usunąć wodę. Tu może być nasz nocleg. Są śpiwory i łóżka. Czekamy, patrząc na startową bramę. A ciuchów tych właściwych brak.
W tym biegu nigdy nie wiadomo, o której on nastąpi. Nagle alarm. Start. Pętle po 7 km. Ruszam w tym, co mam. Trudno. Przewyższenie 1000 m w łączeniu całości podbiegów. Z górki i znowu pod. Miałkie i rozjeżdżone przez gąsienice podłoże - całe nogi po kostki w mokrym śniegu. Droga kręta jak na wsi u Boryny. Biegniemy z Piotrkiem metodą; marsz - bieg - marsz. Inaczej się nie da, to bieg dla siłowców. Ja takim jestem, to daje przewagę. Pierwsza pętla z głowy. Są moje ciuchy, dojechały. Uzupełniam, co się da i na drugą. Trudno to nazwać biegiem, to parcie, aby do przodu. Skaczemy z kamienia na kamień, na łeb na szyję, a wiatr tak silny, że strach. Jednak frajda duża. Piotrek gorzej znosi nawierzchnię i zwalnia. Ja, jak to ja, pozostawiony sam, zabłądziłem. Brak znaczników, to tak na usprawiedliwienie. Wracam i widzę biegaczy, biegnę za nimi. Są nawet TOI TO-je. Jak to ważne przekonałem się o tym później w Azji. Im bieg trwa dłużej, tym bardziej mnie kręci, nie wierzę. Proszę organizatorów o dodatkową pętlę, aby była 50-ka. Zgadzają się. Zaliczam, kończę. Radość przetrwania, medal. Coś chapnąłem i do swojego namiotu w suche zimne ciuchy. Śpiwór, ciepło. To fajne słowa. Mimo zmęczenia w środku, tak jakoś miło. Wracam do domu. To był mój ostatni kontynent w maratońskiej przygodzie. Jednak wcześniej była Azja – wyjątkowe wyzwanie. Korea Północna to oddzielna dłuższa opowieść.
Argentyna - Mendoza. Ciekawe miejsce na biegowej mapie. Bieg z punktu A do B. Lecimy tam z Martą całą dobę. Zobaczymy coś nowego. Inny klimat, otoczenie. Może być inaczej. I było. Trasa trudna, jak diabli. Pofałdowany mocno teren. Dwie setki uczestników. Ale wcześniej o 3.30 podjeżdża samochód. Pakujemy się przygotowani skromnie w biegowe ciuchy z co nieco w plecaczku. Start o 7.00. Przed nami 2-3 godziny jazdy. Kurcze – zimno. A my ubrani, jak w letni ciepły poranek. Wszyscy patrzą na nas. Po kilku kilometrach zrozumieliśmy - dlaczego. Oni wiedzieli, że poranki są wściekle rześkie. Po prostu się do tego przygotowali. Troszkę nami zimno potargało. Dojechaliśmy. Zrobiło się cieplej. Odetchnęliśmy z ulgą. A na trasie nieźle, zabezpieczenie ok. Czuję, że mam dzisiaj ciąg. Z M troszkę gorzej, po 20 km walczy o to; kończy, czy schodzi. Szuka transportu, widzi go dalej, może podwiozą, jednak nie, biegnie. Może ci, też nie. Umiesz liczyć, licz na siebie. Nagle przełom, zmęczenie puściło. To był dla niej punkt zwrotny w bieganiu długich dystansów. Spokojnie dobiegła do mety. Ja tam już byłem. Miałem wtedy swój dzień. Przyjemnie. Zapomnieliśmy o zimnym poranku. To takie małe zwycięstwa z odczuwania istnienia. Jeszcze tylko dwa kontynenty w maratońskich wakacjach.pl. Samotne wyprawy na Antarktydę i do Azji. Myślę, mam już doświadczenie. Ale każdy bieg kontynentalny to inne wyzwanie. Teraz widzę to wszystko inaczej. Wcześniej to troszkę upór napędzający działanie, muszę wytrwać. Lecę do Chile - Puenta Arenas. Miasto nad cieśniną Magellana. Stamtąd przerzut na zimny kontynent transportowym samolotem. Komfort jak w wojskowym dżipie. Odwoływany i zapowiadany przelot. Czekamy na okno pogodowe. Udało się. Lecimy ubrani na bieg. Ma być stosunkowo ciepło, poniżej dychy, ale wietrznie i nigdy nie wiadomo, co za godzinę z pogodą. Bagaż za nami w innym transporcie. W nim ciepłe rzeczy i inne potrzebne wiktuały. Lądujemy na Antarktydzie w bazie japońskich polarników. Nie tak źle na pierwszy rzut oka. Okulary to absolutny obowiązek. Światło poraża odbijane od wszechogarniającej bieli. Mamy 3,5 km w marszu na miejsce startu. Chcesz biegać, musisz dojść, nie ma wyjścia. Brniemy po kostki w śnieżnym błocie na start. Po drodze spotykamy dziewczynę ubraną, jak na zakupy w galerii latem. Idzie w breji w zacinającym wietrze. Coś tam dźwiga z sobą. Patrzymy na nią, jak na zjawisko. Ładne gołe łydki w zimie na Antarktydzie. Zrozumiałem wtedy spojrzenia na nasze pół gołe ciała w Argentynie. Doszliśmy. Mój bagaż ze wszystkim nie dojechał. Namiot organizacyjny trzepany wiatrem prawie się kładzie na śniegu. W środku jest tak jak na zewnątrz, tylko nie wieje. Rejestracja, pakiet i marsz do przydzielonego na czas oczekiwania obiektu. Ciekawie w nim, tylko trzeba usunąć wodę. Tu może być nasz nocleg. Są śpiwory i łóżka. Czekamy, patrząc na startową bramę. A ciuchów tych właściwych brak.
W tym biegu nigdy nie wiadomo, o której on nastąpi. Nagle alarm. Start. Pętle po 7 km. Ruszam w tym, co mam. Trudno. Przewyższenie 1000 m w łączeniu całości podbiegów. Z górki i znowu pod. Miałkie i rozjeżdżone przez gąsienice podłoże - całe nogi po kostki w mokrym śniegu. Droga kręta jak na wsi u Boryny. Biegniemy z Piotrkiem metodą; marsz - bieg - marsz. Inaczej się nie da, to bieg dla siłowców. Ja takim jestem, to daje przewagę. Pierwsza pętla z głowy. Są moje ciuchy, dojechały. Uzupełniam, co się da i na drugą. Trudno to nazwać biegiem, to parcie, aby do przodu. Skaczemy z kamienia na kamień, na łeb na szyję, a wiatr tak silny, że strach. Jednak frajda duża. Piotrek gorzej znosi nawierzchnię i zwalnia. Ja, jak to ja, pozostawiony sam, zabłądziłem. Brak znaczników, to tak na usprawiedliwienie. Wracam i widzę biegaczy, biegnę za nimi. Są nawet TOI TO-je. Jak to ważne przekonałem się o tym później w Azji. Im bieg trwa dłużej, tym bardziej mnie kręci, nie wierzę. Proszę organizatorów o dodatkową pętlę, aby była 50-ka. Zgadzają się. Zaliczam, kończę. Radość przetrwania, medal. Coś chapnąłem i do swojego namiotu w suche zimne ciuchy. Śpiwór, ciepło. To fajne słowa. Mimo zmęczenia w środku, tak jakoś miło. Wracam do domu. To był mój ostatni kontynent w maratońskiej przygodzie. Jednak wcześniej była Azja – wyjątkowe wyzwanie. Korea Północna to oddzielna dłuższa opowieść.
Zenon Liberna z Bartoszyc
Trening 21-27 maja (odpoczywamy bo nocna piątka w Iławie i dyszka w sb. w biegu Papiernika)
• Pn. Wolne
• Wt. Rozbieganie + 5x 30-40m skip A (podtrzymujemy wartość siły biegowej). 8-12 km
• Śr. Wolne lub rozbieganie na boso 3-5km (wypuśćmy stopy na wolność)
• Czw. WS (wytrzymałość szybkościowa-stadion lub prosta) 6-10 x 150m p. 3min (subamax)- 8 km.
• Pt. Wolne
• Sb. Start lub po rozgrzewce 3-5 km w startowym tempie.
• Nd. rodzinny basen, rower, spacer lub trucht po starcie.
Za tydzień: Ambicja, to ostatnia deska ratunku… i odpoczniemy przed maratonem Zenka w Korei Północnej, wgniatającym w fotel.
Trening 21-27 maja (odpoczywamy bo nocna piątka w Iławie i dyszka w sb. w biegu Papiernika)
• Pn. Wolne
• Wt. Rozbieganie + 5x 30-40m skip A (podtrzymujemy wartość siły biegowej). 8-12 km
• Śr. Wolne lub rozbieganie na boso 3-5km (wypuśćmy stopy na wolność)
• Czw. WS (wytrzymałość szybkościowa-stadion lub prosta) 6-10 x 150m p. 3min (subamax)- 8 km.
• Pt. Wolne
• Sb. Start lub po rozgrzewce 3-5 km w startowym tempie.
• Nd. rodzinny basen, rower, spacer lub trucht po starcie.
Za tydzień: Ambicja, to ostatnia deska ratunku… i odpoczniemy przed maratonem Zenka w Korei Północnej, wgniatającym w fotel.
F. - Zenon Liberna po maratonie na Antarktydzie
Fot. Arch. Nadesłane przez Pawła Hofmana
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez