Emilia, dziewczyna z wyspy Wielka Żuława [ZDJĘCIA]

2018-01-06 09:00:00(ost. akt: 2018-01-06 10:47:08)
Emilia kocha zwierzęta, czuje się z nimi wspaniale, i tak jest od dziecka

Emilia kocha zwierzęta, czuje się z nimi wspaniale, i tak jest od dziecka

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne Emilii Bartkowskiej

Mieszkać na wyspie... dla niektórych marzenie a dla innych dziwna sprawa. Wiosną i latem raj na ziemi, ale proszę sobie wyobrazić zimę i to mroźną... A Emilia Bartkowska przeżyła na wyspie Wielka Żuława 25 lat swojego życia. I nie żałuje nawet minuty.

Emilia Bartkowska to dziewczyna, która całe swoje dzieciństwo i wczesną młodość spędziła na wyspie Wielka Żuława. Jej rodzina do 2015 roku tam miała swój dom, gospodarstwo, zwierzęta, a dziś całą masę wspomnień.
— Mój dziadek Jan Bartkowski był zatrudniony w Gospodarstwie Rybackim jako kowal i został zakwaterowany na Wielkiej Żuławie – mówi Emilia.
Był to rok 1964. Lata mijały naturalnie i jak wspominają rodzice, przyjemnie. Przyszły niestety gorsze czasy i po decyzji administracyjnej musieli opuścić dom, przeprowadzić się do Iławy. W dowodzie osobistym Emilii wciąż widnieje napis, miejsce zamieszkania: Wielka Żuława 1 (Przysiółek Ostrów 1 Wyspa), choć żyje aktualnie w Warszawie.
— Dziś myślę, że to prawdziwa chwała mieszkać na wyspie i wiem, że moje lata tam spędzone to kapitał na całe życie. Ale kiedyś były momenty, że się nawet tego trochę wstydziłam. W szkole, zwłaszcza w podstawówce, dzieci mi dokuczały i to bardzo. Byłam traktowana gorzej niż dzieciaki ze wsi. Bo jak to możliwe żeby ktoś mieszkał na wyspie? Uważali mnie za jakiegoś dziwoląga. Siłą rzeczy byłam samotnikiem. Dla mnie podział edukacji na gimnazja był zbawienny, bo zmieniałam środowisko i nie czułam się napiętnowana. Mogła zaczynać wszystko od nowa. Pamiętam jak bardzo krępowałam się powiedzieć mojemu ówczesnemu chłopakowi, ze jestem z wyspy... w końcu wydusiłam to z siebie, myśląc, że będzie w szoku. Nie był... co już było wielkim plusem. Dojrzałam i z dumą ogłaszam, ze jestem z wyspy. W Warszawie moi znajomi nie mogą w to uwierzyć. Szukają na mapie wyspy, przyglądają się i wypytują o moje dawne życie.


Mróz czy nie mróz trzeba było płynąć... (na zdjęciu mała Emilia)

Jak wyglądało życia na wyspie?
Pobudka skoro świt, dużo wcześniej niż dzieci w mieście, i na dodatek trzeba przemierzyć jezioro na różne sposoby, by dostać się do szkoły, sklepu czy urzędu. W takich warunkach planowanie to podstawa. Bez względu na porę roku, dnia, pogodę trzeba pokonać wodę. Wiosłówka, kajak, sanki z patentem na deskę i gwóźdź... i wiele innych metod wprowadzanych było w życie przez rodzinę Bartkowskich. Czas płynął tu w nieco innym tempie, na wszystko potrzebne było go więcej.


Babcia i dziadek wracają z Iławy po lodzie na sankach wyposażonych w patent z desek i gwoździ

— Patenty na bezpieczne pokonanie jeziora wymyślał mój dziadek a potem tata – wspomina. — Wynalazkiem ułatwiającym życie były takie drewniane płozy zakończone gwoździem – ostrzem do góry. Siedząc na sankach można było sunąć po lodzie zaczepiając gwoździami o powierzchnię. Bardzo skuteczny sposób. Mój tata wszystko potrafił naprawić sam, podobnie jak mój dziadek. Nie zawsze było jednak tak kolorowo. Najgorzej było kiedy musieliśmy rozkuwanie lód w drodze, bo tak szybko zamarzał, dosłownie na naszych oczach – to była normalka zimą – mówi Emilia. — Ciężkie przeprawy to były. Albo kiedy lód był taki niepewny, ni to gruby, ni to cienki – istniało ryzyka załamania. Na to też rodzice mieli patent. Ja z siostrą na łodzi a mama lub tata pchali tę łódź po lodzie, ale stojąc blisko i w razie czego gdyby się załamał, wskakiwali na nią. Potem już jako 13-14 latka sama przeprawiałam się na drugi brzeg. Bywało, ze spóźniałam się do szkoły i ze środka jeziora wykonywałam telefon do koleżanki, żeby mnie usprawiedliwiła, bo utknęłam. Było wesoło, ale czasem naprawdę miałam dość.


Zwykły zimowy dzień. Mama Emilii jako "kierowca" i dziewczynki na pokładzie

Rodzina Bartkowskich żyła z gospodarstwa. Hodowali zwierzęta, m.in. krowy, kozy i uprawiali ogródek z warzywami, tylko na ich potrzeby - zjadali to co wyhodowali. Starsi mieszkańcy Iławy wspominają jeszcze babcię i dziadka Emilii, którzy przypływali do Iławy, by sprzedać mleko i jajka. Chętnych nie brakowało.


Dziadek Jan przy domu na Wielkiej Żuławie

— Mój dziadek Jan kochał zwierzęta, a szczególnie konie. Kiedy w latach 70-tych kręcono na wyspie film „Gniazdo” to muszę się pochwalić, że koń mojego dziadka Jana był dosiadany w filmie przez Wojciecha Pszoniaka, który grał króla. Dlatego też mój dziadek stał się aktorem mimo woli, musiał zagrać giermka króla, bo koń słuchał tylko jego – śmieje się Emilia. — Z tego co wiem, to sceny były bardzo pocięte i chyba w filmie dziadek w końcu nie wystąpił. Ale to było przeżycie. Moja mama była statystką w tej produkcji, podobnie jak wielu innych uczniów szkół średnich z Iławy. Tylko fotografie zostały z tamtego czasu.



Dziadek Jan ze swoim ukochanym koniem, który grał w filmie "Gniazdo", kręconym na wyspie

Dziś Emila mieszka w stolicy, jej rodzice w Iławie, ale jak mówi, kiedy jedzie do domu to wciąż ma na myśli wyspę. Bardzo kocha to miejsce i po prostu musi tam zajrzeć, choćby na trochę. Tę miłość podziela w rodzinie jeszcze jej tata, który przy każdej okazji tam płynie. Ciągle ma ten sam kajak i wiosłówkę. Najbardziej dość wyspy ma babcia, która nie wspomina dobrze tamtego życia. Dziadek Jan, jej mąż, kochał natomiast wyspę nad życie.
— Jak tylko przyjeżdżam do Iławy, wystarczy że spojrzę na tatę i już wiem, że zaraz płyniemy – śmieje się Emilia.
— Spacerujemy, wpadamy do naszego gospodarstwa i serce nam się kroi jak marnieje na naszych oczach. Wciąż jest tam nasz traktor, z którego korzysta zaprzyjaźniony ośrodek. Mamy swoje ulubione ścieżki, dookoła wyspy, ale tylko dla wtajemniczonych. Turysta nie dałby rady jej obejść.


Emilia z tatą na kajaku

Jak odnaleźć się w Warszawie po takim życiu wśród dzikiej przyrody, z dala od ludzi...
— Najgorzej czuję się w centrum, gdzie ludzie pędzą, ale teraz mieszkam na Bródnie i tam jest bardziej swojsko – mówi. Pracuję w kawiarni, ale nie ukrywam, że duszę się nieco w mieście. Wdrożyłam w życie parę pomysłów, które mnie do natury zbliżają. Jestem wolontariuszką w schronisku dla dużych zwierząt w Korabiewicach niedaleko Warszawy. Od zawsze kochałam konie i teraz właśnie jestem przeszczęśliwa. Ostatnio jestem zafascynowana metodą Natural Horsemanship, tzw. jeździectwo naturalne. To filozofia pracy z koniem, oswajanie go w naturalny sposób, na co potrzeba czasu i cierpliwości, coś jak zaklinacze koni. Poza tym trenuję taniec brzucha, co jest wielką frajdą. Wciąż pasjonuje mnie fotografia. Działam w Grupie Pospolite Ruszenie Fotograficzne. Wyjeżdżamy na plenery i dzięki temu też obcuję z przyrodą – jest mi to potrzebne jak powietrze. Mam w sobie potrzebę działania i to na różnych frontach – nieustannie odzywa się w niej dusza artystki.
A trzeba w tym miejscu wspomnieć, że w rodzinie Bartkowskich jest niejeden utalentowany artysta, m.in. wujek Emilii, Czesław Bartkowski, perkusista jazzowy, od lat grający w grupie Jagodziński Trio.


Ulubione miejsce przy domu na wyspie

Dzięki życiu na wyspie Emila ma w sobie łatwość radzenia sobie z wszelkimi przeszkodami. Coś co dla dzieciaków z miasta stanowiło problem, dla niej było bułką z masłem. Żyła sobie na wyspie zgodnie z naturą. Jak mówi od rana do wieczora na świeżym powietrzu, a latem non stop w wodzie. Tylko na posiłki przychodziła do domu.
— Uwielbiałam ten zapach wykopanej z ziemi marchewki i owców, których było w bród – wspomina. Jakieś choroby, przeziębienia... nie pamiętam. Moja książeczka zdrowia była prawie pusta – żadnych dolegliwości.
Naturalnym środowiskiem była woda i dzika przyroda wyspy. Żadnych sąsiadów, dzieci... Przyjaźniła się ze zwierzętami z gospodarstwa, kozami, psami i kotami. A potem pochłonęły ją książki, których wypożyczała dziesiątki (normalnie można było wypożyczyć kilka, ale mieszkanka wyspy miała fory i mogła wypożyczyć kilkanaście) po to, by jesienno-zimowe wieczory spędzać w towarzystwie bohaterów tych opowieści. A lubiła literaturę z dreszczykiem, o wampirach, wilkołakach.
— Trochę mi dokuczało, że nie miałam się z kim bawić. Co prawda urodziła się moje siostra Anita, ale jak to mówimy żartem, długo była „nieprzydatna”, bo za mała do wspólnej zabawy. Dopiero jak podrosła to był z niej pożytek – śmieje się Emilia.


Błogie dzieciństwo Emilii i Anity na Wielkiej Żuławie

Jej osobowość kształtowała się w warunkach swobody, w porach ciepłych woda była jej żywiołem a zimą lód był naturalnym sprzymierzeńcem. Cichym jej marzeniem jest jej własny ślub na wyspie, ale jak mówi, jeszcze nie czas. Z całego serca jej tego życzymy....


Magdalena Rogatty
m.rogatty@gazetaolsztynska.pl

Fot. Archiwum prywatne Emilii Bartkowskiej



Komentarze (3) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. W taką Gazetę wierzę #2411586 | 95.40.*.* 6 sty 2018 23:41

    nie w tanie newsy hejtu czy kolejne o sygnalizacji w Olsztynie, dajcie reportaż a wykupię prenumeratę. Poziom Gazety spada systematycznie tylko takie artykuły pozostawiają nadzieję.

    Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Życzę.. #2411481 | 95.40.*.* 6 sty 2018 20:22

      powrotu do tego specjalnego miejsca na ziemi. Miejsce czeka, betonowa Warszawa nie jest warta poświęcania jej czasu. Odrobina odwagi i pomysł na dalszą samorealizację przyjdzie sam. Trzymam kciuki!

      Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz

    2. Rr #2411217 | 31.0.*.* 6 sty 2018 12:54

      Miejsce zamieszkania MAŻENIE.Historia rodzinna super. Pozdrawiam

      Ocena komentarza: warty uwagi (10) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

      2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5