Wypłynął z Mazur na słone wody

2022-09-23 12:00:00(ost. akt: 2022-09-19 08:09:16)

Autor zdjęcia: arch. prywatne

Porzucił rodzinne wody śródlądowe w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich dla dalekich mórz i oceanów. Jakub Sawka, pochodzący z Giżycka młody nawigator po Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, opowiedział nam o swojej morskiej pasji.
— Dlaczego został pan właśnie nawigatorem? Rodzinna tradycja, miłość do morza, fascynacja flotą morską?
— Chyba w głównej mierze przez ciekawość. Idąc na studia, tak naprawdę miałem bardzo ogólne informacje o pracy na statkach, niestety internet nie jest dobrym źródłem, jeżeli chcemy się czegoś dowiedzieć. Nikt z rodziny nie pracuje na morzu, a pasja dopiero zrodziła się po pierwszym kontrakcie jako kadet pokładowy, kiedy informacje zdobyte podczas dwóch lat studiów mogłem wykorzystać w praktyce.

Fot. arch. prywatne

— Nawigator po studiach zaczyna swoją zawodową przygodę: pracę jako marynarz pod pokładem czy od razu na kapitańskim mostku? Jak wyglądały początki pana pracy?
— Kandydat na nawigatora już w trakcie studiów ma przeznaczony czas na odbycie praktyki morskiej jako kadet pokładowy, czyli wtedy zajmuje się pracą na pokładzie głównie pod nadzorem bosmana oraz musi to pogodzić ze zdobywaniem wiedzy na mostku… Niestety głównie w czasie wolnym. Moje początki wyglądały tak, że pierwszy kontrakt popłynąłem jako kadet w pięciomiesięczny rejs, następnie z tej samej firmy popłynąłem na cztery miesiące jako marynarz pokładowy, później przekwalifikowałem się na zupełnie inny typ statku i tam pracowałem przez prawie rok jako starszy marynarz i dostałem swój pierwszy oficerski awans. Można powiedzieć, że przeszedłem wszystkie szczeble, jednak to procentuje teraz, gdy nadzoruję pracę marynarzy, i wiem, jak to musi wyglądać od podszewki, ciężko mnie oszukać.

Fot. arch. prywatne

— Na jakich jednostkach, statkach pan pływa? W które strony świata?
— Aktualnie na jednostkach RoRo. To jednostki przeznaczone do przewozu ładunków toczonych, czyli ciężarówki lub same naczepy. Pływamy tylko w obrębie Morza Północnego pomiędzy Holandią i Anglią. Mój statek jest w czarterze NATO, stąd czasami popłyniemy gdzieś na Morze Śródziemne lub w okolice koła podbiegunowego.

— Nie marzył pan o pracy na wycieczkowcach, 400-metrowych gigantach z tłumem turystów na pokładzie?
— Miałem jedną przygodę na statku pasażerskim, nie tak dużym, ale braliśmy na pokład 1200 pasażerów i od razu wiedziałem, że to nie jest praca dla mnie.

— Podczas rejsu jest okazja, żeby zejść na ląd i choć trochę poznać nowe miejsca, porty?
— Na pierwszych trzech kontraktach pływałem w tzw. żegludze trampowej, czyli po całym świecie. Wszystko zależało od terminów i od tego, czy port był bardzo daleko od miasta. Czasami zdarzało się, że praktycznie staliśmy w samym centrum miast. Tak było na przykład w Hawanie lub Nowym Orleanie.

Fot. arch. prywatne

— Nawigator wyznacza kurs. Korzysta się jeszcze z map analogowych, cyrkli, trójkątów nawigacyjnych i innych przyrządów? W dobie nawigacji satelitarnej to chyba mało przydatne narzędzia? Jak radzi sobie pan z astronawigacją?
— Wszystko zależy od firmy, lecz najnowsze międzynarodowe regulacje wymagają, aby posiadać dwie niezależne mapy cyfrowe (ECDIS), wtedy jesteśmy zwolnieni z posiadania map papierowych. Na studiach z astronawigacją radziłem sobie całkiem dobrze, niestety — tak jak pani wspomniała — w dobie nawigacji satelitarnej oraz obecnym tempie przewozów nikt o tym nawet nie myśli, bo nie ma na to czasu.

Fot. arch. prywatne

— Zdarzyło się źle wyznaczyć kurs?
— Na moich statkach nigdy nie mieliśmy niespodziewanych sytuacji związanych ze złym wyznaczeniem trasy.

— Najbardziej stresujący moment na statku…
— Niestety, może to się wydawać dziwne, ale pożar, choć mamy mnóstwo wody dookoła siebie. W czasie sztormu mocowanie na naczepie, w której było 30 000 litrów paliwa, zerwało się i naczepa uderzyła o burtę, co spowodowało dziurę oraz zapłon paliwa. Gaszenie trwało przez około 20 godzin i bez pomocy jednostek ratowniczych nie byliśmy w stanie tego opanować.

— A najzabawniejsza sytuacja, z jaką spotkał się na statku młody nawigator tuż po studiach w Akademii Marynarki Wojennej?
— Opowieści jest mnóstwo, na statku mamy takie określenie, że są to opowieści „tysiąca i jednej mesy”.

Fot. arch. prywatne

— Co nawigator robi na statku po wachcie?
— Przeważnie uprawia sport… Mamy siłownię na statku, mamy też ogromny projektor i playstation, więc możemy sobie pograć w jakieś gry lub urządzić małą salkę kinową. I najważniejsze: dobrze się wyspać, żeby wypoczętym przejąć następną wachtę.

— Oficerowie rozmawiają o współczesnych piratach?
— Temat powszechnie znany, byłem w takim rejonie (Nigeria). Jednak armator musi zapytać się członków załogi, czy wyrażają zgodę na wpłynięcie w taki rejon. Jeśli nie, wtedy musi zorganizować podmianę w najbliższym porcie dla osób, które nie wyraziły zgody.

— Co w tej pracy przynosi panu największą satysfakcję?
— Poczucie, że robię coś, co jest potrzebne innym ludziom. Bez marynarzy i nawigatorów nie byłoby 80 procent przewozów towarów po całym świecie.

— Rozłąka z rodziną i przyjaciółmi w różny sposób wpływa na człowieka. Jak pan sobie z tym radzi?
— Pływam na stosunkowo krótkich kontraktach, więc wszystko można sobie zaplanować, praktycznie codziennie jestem w porcie, więc mam czas i możliwości, żeby zadzwonić lub napisać wiadomość na Messengerze. Nie jesteśmy odcięci od świata.

Fot. arch. prywatne

— Za czym tęskni nawigator, będąc na morzu? A za czym podczas pobytu w domu? Domyślam się odpowiedzi…
— Może to będzie śmieszne, ale na morzu tęskni się za domem, a w domu za morzem.

— Czego się życzy nawigatorowi wypływającemu w morze poza szczęśliwym powrotem? Gwiaździstego nieba, oceanów radości, spokojnych mórz…?
— Stopy wody pod kilem.

— A więc stopy wody pod kilem!
Dziękuję za rozmowę
Renata Szczepanik

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5