U siebie, na swoim. I to już od 35 lat!

2021-06-16 17:48:57(ost. akt: 2021-06-16 18:21:43)

Autor zdjęcia: MCH

NA SWOIM || Rodowity ełczanin od zawsze związany z ul. Gdańską. Tutaj się urodził i tutaj już od 35 lat znajduje się jego przytulna pracownia. Poznajcie Stanisława Bernata, bodajże ostatniego introligatora "z prawdziwego zdarzenia" w naszym regionie.
Panie Stanisławie, czym zajmuje się introligator?
— Introligator to ktoś zajmujący się naprawą starych ksiąg, oprawą dokumentów, oprawą prac dyplomowych czy rozpraw doktorskich.

Jak to się stało, że rozpoczął Pan swoją przygodę w tej roli?
— W 1982 roku żona skończyła urlop macierzyński, a pracowała wtedy w Mazurze. To była taka firma skupiająca rzemieślników różnych profesji: krawców, szewców, fryzjerów, stolarzy itd. Okazało się, że nie może wrócić na swoje stanowisko w biurze. Traf chciał, że jej brat zaczynał w Białymstoku prowadzić introligatornię. Zgłosił się do niego były nauczyciel szkoły drukarskiej, w której uczył introligatorstwa. Ponieważ w jego szkole był wymieniany sprzęt, w tym zakupiono nowe, elektryczne gilotyny, ten pan dał miał do sprzedania tą gilotynę. Stała w takiej starej szopce, po nogi zasypana węglem, żal ją było wyrzucić i trafił z tą ofertą do brata żony, aby kupił tą gilotynę. A jej brat wpadł na pomysł i mówi do mnie „Ty nie masz pracy, ja ciebie poduczę, zrobisz kurs i też będziesz introligatorem".

Obrazek w tresci


Jest Pan rodowitym ełczaninem i swój fach wykonuje już 35 lat. Pamięta Pan swoje początki?
— Żona wyrobiła papiery czeladnicze i otworzyła w Ełku na rogu Kościuszki i Orzeszkowej pierwszą w Ełku pracownię introligatorską. Ja pracowałem w A26/FSO/ZEM, a zaczynałem od ZWOKU. Żona prowadziła pracownię, a ja po swojej pracy jadłem obiad i pracowaliśmy wspólnie. Robiłem napisy. Z powodu pewnych „układów” zdecydowaliśmy, że żona odejdzie ze spółdzielni. Ten budynek (w którym mieści się pracownia p. Stanisława – przyp. red.) został oddany do użytku w 1985 roku i zajęliśmy obecny lokal. Zwolniłem się z ZEM-u i pracowaliśmy już razem z żoną, zresztą do dzisiaj tak jest i pewne sprawy robimy razem.

Jak wygląda taka współpraca?
— Weźmy na przykład stare księgi. Ja je rozbieram, żona reperuje, potem je oprawiam i wracają do klienta.

Czyli to wartościowy zawód z punktu widzenia przeróżnych archiwistów i kolekcjonerów?
— Zgadza się, z tym że początkowo ok. 75 proc. to były czasopisma i książki prywatne. Robiłem czasopisma, roczniki itd. Po transformacji cyfrowej takie niewielkie pracownie jak nasza – szczególnie w dużych miastach – zostały zamknięte od momentu kiedy do LEX-a poszły dokumenty rządowe, np. Monitor Polski. To były dokumenty, które miała każda szkoła, każdy urząd.

Ale Pan nadal działa. W czymś się Pan wyspecjalizował?

— Nie, ani się nie przebranżawiałem ani się nie wyspecjalizowałem, tylko przetrwałem ten okres.

Dzięki stałym klientom?
— Można tak powiedzieć, dlatego że nie jestem mistrzem. Jestem dobrym fachowcem. Nigdy, nigdzie nie udzielałem żadnych reklam, dlatego że moją reklamą jest moja praca. Jeżeli coś spartolę to nikt do mnie nie przyjdzie. Dlaczego jeszcze przetrwałem? Robię to solidnie. Pracuję dla szkół, urzędów, kancelarii notarialnych, różnych firm. W tej chwili klient indywidualny jest szczątkowy.

Czy to ma związek z upadkiem kultury czytelniczej w kraju?

— Powiem na przykładzie naszej rodziny. Mamy dwóch synów, dla których zbieraliśmy książki, gdzie żona czasami w nocy wstawała, aby w kolejce odstać i zrobić subskrybcję na np. encyklopedię, „Świat”, Gombrowicza itd. Staraliśmy się zgromadzić dla nich te książki i oni je oczywiście przyjęli, ale potem jeden z synów powiedział „tatuś, ale teraz wszystko w Internecie jest”.

Trafiają się Panu ciekawe unikaty? Z czegoś szczególnie jest Pan dumny?

— Przez tyle lat ludzie mnie już znają i czasami przynoszą naprawdę perełki do odratowania. Niektórzy z nich wyjechali z kraju i mieszkają naprawdę w różnych stronach świata i nadal o mnie pamiętają. Ich interesuje Mickiewicz, Słowacki itd. Jednocześnie robię klasyczne dokumenty. Ponadto moje dwie książki są w Watykanie.

O proszę! Musi Pan koniecznie o tym opowiedzieć, tym bardziej, że przecież chwilę temu (8 czerwca) obchodziliśmy w Ełku dzień patrona miasta, którym jest Jan Paweł II.
— Gdy miała być wizyta papieża w Ełku to dostałem do oprawy dwie księgi. Pierwszy Synod Diecezji Ełckiej i Księga Darów Duchowych. Obie książki, aby trafić do Watykanu musiały zostać oprawione w białą skórę, co oczywiście zrobiłem, dodając złote napisy. Jak papież był w Ełku to mnóstwo ludzi stało z darami dla niego, ale nikt nie został dopuszczony. Jedyny dar jaki papież przyjął to te dwie księgi.

Panie Stanisławie, dowiedzieliśmy się, jak cyfryzacja wpłynęła na pańską branżę i ją lekko zdusiła. A czy są jakieś plusy postępu technologicznego?
— Oczywiście. Teraz są nowoczesne kleje, nitki. Kiedyś to było szyte dratwą czy nićmi konopnymi. Kleje były skórne i trzeba było je podgrzewać, albo robiło się klajster z mąki. Natomiast teraz kleje są syntetyczne - najlepszy klej do papieru to klej introligatorski – nitki są tak cienkie, że można sobie skórę pociąć i się nie przerywają bo są syntetyczne. Kiedyś były braki towarów i trzeba było je zamawiać i po nie jechać, a nigdzie nie można było ich kupić bliżej, niż w Warszawie, Łodzi czy Oławie. Nie dość, że trzeba było po niego jechać to jeszcze czasami padały pytania „A skąd Pan przyjechał? – Z Mazur! Bez ryby?” Teraz dzwonię i po prostu do mnie przywożą. Wolę zapłacić i oszczędzić na transporcie własnym, a w tym czasie mam wolne ręce i mogę pracować.

Jeszcze jedno, króciutkie pytanie: co sprawia Panu największą przyjemność w pracy introligatora?
— Satysfakcję sprawia mi, jeżeli ktoś przynosi starą, stuletnią książkę, ja ją oprawię i ten ktoś się cieszy, że ładnie wygląda i będzie jeszcze mu długo służyła.

Dziękuję za rozmowę.

Obrazek w tresci

fot. MCH

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5