Można realizować się w małym miasteczku

2025-05-18 18:00:00(ost. akt: 2025-05-16 14:42:48)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Bycie dyrektorem Miejskiego Domu Kultury w Olsztynku nie było jej marzeniem, ale to na tym stanowisku poczuła, że to jest to, co chce robić do końca zawodowej kariery. Rozmawiamy z Katarzyną Waluk, która opowiedziała nam o trudach, marzeniach i docenieniu kultury w małym miasteczku.
— Czy mogłaby Pani opowiedzieć, jak dotarła do tego miejsca, w którym aktualnie się znajduje?
— To pytanie — choć wydawałoby się najprostsze — okazało się dla mnie najtrudniejsze. Bo jak opowiedzieć o drodze do miejsca, które tak naprawdę było we mnie od zawsze? Jeśli mówimy o miejscu dosłownym — to Olsztynek. Miejsce mojego życia. Ale zawodowo… jestem tam, gdzie czuję się spełniona. A jak do tego doszło?
Mam wrażenie, że kultura zawsze szła ze mną pod rękę. Już w szkole podstawowej „reżyserowałam” spektakle, organizowałam wydarzenia, wymyślałam przestrzeń, w której inni mogli coś poczuć, przeżyć. W liceum było podobnie. To się po prostu czuje — głęboko, komórkowo. Nie da się pracować w kulturze na pół gwizdka. To jest powołanie. Albo się nim jest, albo nie. Dla mnie to powołanie nigdy się nie skończyło. Ono tylko dojrzewało. Dziś mam poczucie, że to, czym się zajmuję, wypełnia mnie bez reszty. I choć wiem, że pewnie powinnam zostawić dla siebie więcej przestrzeni, więcej oddechu — trudno mi się oderwać. Bo kiedy tworzę wydarzenie, piszę scenariusz, reżyseruję spektakl — jestem w tym cała. A praca z ludźmi utalentowanymi — z pasjonatami — wymaga prawdy i pełnego zaangażowania. Oni nie pozwalają na bylejakość. Potrzebują prawdziwej energii. I my, jako animatorzy kultury, musimy być dla nich nie tylko przewodnikami, ale też iskrą.
Mój profesor od malarstwa mówił: „Artysta, kiedy tworzy, musi być gorący. Inaczej to oszustwo.” Myślę, że to właśnie oddaje to miejsce, w którym teraz jestem. To miejsce wciąż jest „gorące”. Choć sił — wiadomo — z wiekiem troszkę mniej.

— Jak długo jest Pani związana z Olsztynkiem i Miejskim Domem Kultury?
— Z Olsztynkiem jestem związana właściwie od zawsze. To tutaj mieszkali moi dziadkowie, którzy osiedlili się tu zaraz po wojnie. Jako młoda dziewczyna nie przypuszczałam jednak, że właśnie to miejsce stanie się moim życiowym przystankiem. Olsztynek wydawał mi się wtedy trochę za mały, zbyt ciasny, może nawet zbyt spokojny jak na marzenia, które miałam. Ale z biegiem lat, wspólnie z mężem, przeszliśmy pewną myślową ewolucję i zrozumieliśmy, że to nie miejsce ogranicza człowieka — ograniczenia siedzą wyłącznie w głowie. Dziś wiem, że można realizować swoje pasje i spełniać się zawodowo wszędzie, jeśli tylko robi się to z sercem. Dlatego wybraliśmy Olsztynek całkowicie świadomie — jako nasze miejsce na ziemi. Ja jestem magistrem sztuk plastycznych, a moją największą pasją od zawsze był teatr i taniec. Mój mąż to muzyk, więc twórczość i sztuka były i są nieodłączną częścią naszego codziennego życia. Rozumiemy się doskonale — od zawsze w tym naszym artystycznym porozumieniu. Ukończyłam także studia menadżerskie na Uniwersytecie Warszawskim na kierunku menadżer kultury, a na początku swojej drogi — studium nauczycielskie o kierunku plastycznym. Do tego wiele warsztatów i szkoleń, oczywiście wszystkie w obszarze kultury — nieustanny rozwój był i jest dla mnie ważny. Moja ścieżka zawodowa od początku była związana z kulturą. Zaczynałam jako instruktor w Domu Kultury w Olsztynku, potem pełniłam funkcję kierownika promocji w Urzędzie Miasta, aż w końcu zatoczyłam koło i wróciłam do domu kultury — tym razem jako dyrektor. I choć może to zabrzmi nietypowo — nigdy nie traktowałam tego jako marzenia. Ja po prostu wiedziałam, że to jest moje miejsce. To była pewność, która towarzyszyła mi od młodości.
W przyszłym roku minie 40 lat mojej pracy zawodowej. Czterdzieści lat w kulturze, czterdzieści lat z Olsztynkiem. To długa droga, ale patrząc wstecz, czuję ogromną satysfakcję. Bo wszystko, co dziś udaje się realizować, to efekt uporu, długich starań i wewnętrznego przekonania, że warto. I rzeczywiście — wiele z tych cichych marzeń właśnie się spełnia.

— Czy bycie dyrektorem MDK było Pani marzeniem?
— To ciekawe, bo dopiero dziś — odpowiadając na to pytanie — uświadamiam sobie, że… to wcale nie było moje marzenie. Przynajmniej nie w taki oczywisty sposób. Nie snułam wizji o gabinecie dyrektora, nie marzyłam o stanowisku. To raczej była głęboka wewnętrzna pewność. Przekonanie, że ta rola po prostu jest na mojej drodze. I że kiedyś, naturalnie, się wydarzy. Wierzę w to, że jeśli naprawdę czegoś pragniemy, ale nie z poziomu ego, tylko z poziomu serca, to wszechświat nam sprzyja. Ludzie, wydarzenia, okoliczności – wszystko zaczyna działać na naszą korzyść. Tak też było u mnie. A czy chciałam czegoś więcej? Być może. W młodości wydawało mi się, że spełnienie zawodowe musi być związane z dużym miastem, z metropolią, z „wielkim światem”. I przez chwilę pewnie tak myślałam. Ale z czasem zrozumiałam, że to nie miejsce nas ogranicza — to my sami się ograniczamy. Dziś wiem, że można się w pełni realizować w małym miasteczku. Że praca z ludźmi, którzy mają pasję, którzy chcą się rozwijać, grać, tańczyć, tworzyć — ma ogromny sens. I że dawanie im tej przestrzeni, tworzenie warunków do rozwoju — jest nie mniej ważne niż największe projekty w stolicy. Dlatego tak bardzo denerwuje mnie podejście, które niestety wciąż się zdarza: narzekanie, krytykowanie, przekonanie, że „nic się tu nie dzieje”. Bo jeśli ktoś rzeczywiście czuje się nieszczęśliwy, to może warto zadać sobie pytanie: czy to na pewno miejsce jest problemem? A może to my sami nie dajemy sobie szansy, by coś zmienić? Dla mnie Olsztynek to nie „koniec świata”. To centrum mojego świata. I właśnie tu spełniam się każdego dnia. Bo najważniejsze nie jest to, gdzie jesteśmy — tylko co robimy i jak się z tym czujemy. Jeśli jest w tym pasja, sens i radość – to nie potrzeba niczego więcej.

— Jakie to uczucie być rozpoznawalną niemal przez każdego mieszkańca gminy? Czy wie Pani, że wielu nie wyobraża sobie bez Pani kulturowego życia Olsztynka?
— Rozbawiło mnie to pytanie (śmiech). Choć, muszę przyznać, że żeby odpowiedzieć na nie szczerze, muszę wejść głęboko w siebie. Rozpoznawalność? Cóż, myślę, że to naturalne w małym miasteczku. Tu się wszyscy znamy, pozdrawiamy, mijamy na ulicy. I choć wiele osób ucieka z takich miejsc właśnie dla anonimowości, ja od zawsze ceniłam to, że mam swoją tożsamość, że jestem „jakaś” w oczach innych. Lubię, gdy sąsiad rano śpiewa za oknem, gdy wszyscy mówią sobie „dzień dobry”. To buduje poczucie wspólnoty. Nie przeszkadza mi to, że jestem rozpoznawalna. Ale też nie myślę o tym na co dzień. Żyję w swoim artystycznym świecie — od jednego wydarzenia do drugiego. Układam w głowie scenariusze, zajmuję się organizacją, pracuję z ludźmi, prowadzę zajęcia, rozwijam siebie. Nie jestem typem plotkarza. Nie wiem, kto jest czyim kuzynem, nie pamiętam nazwisk, bo nie zajmuje mnie to. Za to ogromnie mnie cieszy, że przez Dom Kultury przeszły już pokolenia mieszkańców. I że dziś przychodzą tu rodzice, którzy kiedyś byli dziećmi na naszych zajęciach — a teraz przyprowadzają swoje dzieci. To dla mnie bardzo poruszające. Czy wiem, że niektórzy nie wyobrażają sobie kultury w Olsztynku beze mnie? Może coś w tym jest, bo słyszę czasem: „A co będzie, jak Pani odejdzie?”. Ale… wszystko przemija. Ja też przeminę. Wiem o tym. Jestem właściwie u kresu mojej drogi zawodowej. Patrzę wstecz i widzę, że oddałam się temu całym sercem. Zawsze pracowałam na 100%. Może nawet na więcej. Nigdy nie byłam „tylko” dyrektorem. Czułam się bardziej liderem — pierwszą do noszenia sprzętu, do ustawiania krzeseł, a potem do założenia szpilek i prowadzenia gali. Za mało może we mnie tego typowego dyrektora. Nie mam czasu na bycie dyrektorem. Mam czas na działanie, tworzenie, inspirowanie.
Czy czuję, że robię coś wyjątkowego? Nie. Robię to, co czuję. Staram się najlepiej, jak potrafię. A że jestem dla siebie bardzo surowa, nigdy nie byłam w pełni zadowolona z efektów. Ale zawsze miałam szczęście do ludzi, do szefów którzy mi zaufali. Nikt nigdy nie powiedział, że robię za mało. Wręcz przeciwnie — czasem mówiono, że może powinnam robić mniej. Ale ja tak już mam. Taka jestem. I jeśli ktoś mnie kojarzy z czymś dobrym, z radością, kulturą, wspólnym przeżywaniem – to ogromna nagroda.

— Co w najbliższym czasie będzie działo się w Olsztynku? Czy są już zaplanowane jakieś inwestycje lub wydarzenia na najbliższe miesiące?
— Właściwie już od majówki wchodzimy w intensywny czas – rusza sezon imprez plenerowych. Oprócz całorocznej działalności edukacyjnej, lato w Olsztynku to cykl wydarzeń niemal co tydzień. Przygotowujemy się teraz do Dni Olsztynka – naszej największej imprezy masowej. To nie tylko scena, muzyka i występy – to ogrom pracy logistycznej, organizacyjnej, dopięcia każdego szczegółu. W wakacje zaplanowaliśmy także mniejsze wydarzenia, organizowane zarówno własnym sumptem, jak i we współpracy z partnerami. Przed nami konkursy wokalne – w tym nowość: Festiwal Piosenki „Manamo i Chory”, a także konkurs piosenki drogi – turystycznej, żeglarskiej, harcerskiej. Od lat marzyłam o odpowiednich warunkach do prowadzenia działalności kulturalnej. Gdy obejmowałam funkcję dyrektora, nie mieliśmy właściwie gdzie organizować wydarzeń. Dom Kultury był zbyt mały i ciasny. Długo walczyłam o infrastrukturę – o to, by władze miasta zrozumiały, że nie chodzi tylko o pasję i chęci, ale też o warunki. Dziś z dumą mogę powiedzieć: udało się. Mamy kino z duszą – zmodernizowane kino Grunwald, które udało się odnowić dzięki wygranym projektom z OBO. Mamy też scenę letnią nad jeziorem – kolejne spełnione marzenie. A teraz przed nami największa zmiana – nowy Dom Kultury. Wielka inwestycja w budynku dawnego dworca PKP już się materializuje. Wkrótce zaczynamy jego wyposażanie, a potem – przeprowadzkę. Miejski Dom Kultury przeobrazi się w Miejski Dworzec Kultury – prawdziwy przystanek kultury. To coś więcej niż budynek – to symbol. Proszę sobie wyobrazić: wieczorami siadam tam na ławeczce, patrzę na ten nowy gmach i już wymyślam imprezy, które się tam odbędą. Wiem, to może brzmi trochę dziwnie, ale… tak już mam (śmiech).

— Niedawno dowiedzieliśmy się o przeniesieniu siedziby Miejskiego Domu Kultury do dawnego budynku dworca. Ta inwestycja chyba wiele dla Pani znaczy?
— To nie tylko ważna inwestycja – to dla mnie spełnienie marzenia. Ale też, muszę powiedzieć, marzenia okupionego latami goryczy. Bo to wcale nie była łatwa droga.
Robienie kultury nie zawsze jest takie kolorowe. W tym słoiku miodu zawsze znajdzie się trochę dziegciu – nerwy, frustracje, walka o każdą decyzję, o każdy metr przestrzeni dla mieszkańców. Od lat próbowałam przekonywać władze, że Olsztynek zasługuje na więcej. Że mieszkańcy mają prawo do kultury na dobrym poziomie, w dobrych warunkach. A my zostaliśmy trochę z tyłu, niedoinwestowani. To bolało. Ale nie poddawaliśmy się. Walczyliśmy. I udało się. Dziś mogę powiedzieć, że jesteśmy na finiszu tej drogi. Jestem człowiekiem, który nie rozpamiętuje trudnych chwil, więc teraz staram się patrzeć na to wszystko już z uśmiechem. Ale prawda jest taka, że przez te lata trzeba było się zahartować. Ciągle robimy kulturę za niewielkie pieniądze, najczęściej własnym sumptem. A to znaczy, że musimy być bardzo kreatywni – czasem wręcz „robić coś z niczego”. Bo w kulturze nie brakuje nam pasji. Mamy jej aż nadmiar. Mam wokół siebie fantastycznych ludzi – prawdziwych pasjonatów, którzy nie tylko pracują, ale też czerpią radość z tego, co robią. I wiem jedno: w kulturze nie ma miejsca dla ludzi wypalonych. To praca, która wymaga ogromnego zaangażowania – również w soboty, niedziele, święta. Kiedy inni odpoczywają, my działamy. Dlatego to miejsce, ten nowy dom kultury, ma dla mnie symboliczne znaczenie. To dowód, że warto było walczyć. Że się udało. I że wreszcie będziemy mogli robić kulturę tak, jak na to zasługujemy i zasługuje Olsztynek – w przestrzeni z prawdziwego zdarzenia.
Żeby działać w kulturze, trzeba być gorącym. Trzeba mieć pasję. My ją mamy.

— Czego możemy Pani życzyć?
— Przede wszystkim – nie tylko mnie, ale całemu Domowi Kultury, wszystkim moim współpracownikom i wszystkim ludziom kultury – tym z Olsztynka, i tym z innych mniejszych i większych miejscowości – życzyłabym szacunku. Szacunku dla naszej codziennej pracy, która nie zawsze jest spektakularna, jak w dużych ośrodkach, ale zawsze szczera. Bo to właśnie w tych małych domach kultury dzieje się ta „prawdziwa” kultura – budowana z pasji, z serca, często w trudnych warunkach, bez wielkich budżetów. Życzyłabym nam również docenienia – przez władze, przez lokalne społeczności. I życzyłabym – tak zupełnie praktycznie – trochę więcej środków finansowych, które pozwolą nam te marzenia i pomysły zamieniać w realne działania. Pomysły mamy. Pasji nam nie brakuje, brakuje pieniędzy. Niech nam tylko nikt nie przeszkadza i nie wciąga nas w lokalne rozgrywki polityczne. A sobie samej? Chyba chwili ciszy. Oddechu. Trochę wytchnienia. Więcej czasu na dokończenie powieści, malowanie, granie w siatkówkę, książki i podróże …dużo? No właśnie! A to zaledwie cząstka tego mojego apetytu na życie.
A ponad wszystko! Żebyśmy wszyscy sobie dobrze życzyli. Po prostu – życzmy sobie dobrze nawzajem!

Wiktoria Podlewska


2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B