Niezniszczalna. Stulatka przeżyła okrucieństwo obozu

2024-09-22 15:00:00(ost. akt: 2024-09-22 21:18:42)

Autor zdjęcia: Gmina Stare Juchy / printscreen YT

Historia pani Leokadii to żywe świadectwo okrucieństwa II wojny światowej i nieugiętej woli przetrwania, a także piękny przykład na to, jak przezwyciężyć najstraszniejsze koszmary i odnaleźć nowy sens życia. Ta wyjątkowa kobieta niedawno świętowała setne urodziny.
Leokadia Mikucka, z domu Jaroszewicz, urodziła się 18 sierpnia 1924 r. we wsi Kiersnówka w powiecie Sokółka na Podlasiu. Jej rodzice – Jan i Stefania – zajmowali się rolnictwem i prowadzili 12-hektarowe gospodarstwo. Mała Lodzia wychowywała się razem z 2 siostrami i 3 braćmi, a jej dzieciństwo naznaczone było prostotą życia na wsi, gdzie wszystko kręciło się wokół pracy na roli, a stricte dziecięce rozrywki ograniczały się do obcowania ze szmacianymi lalkami.
Nie było zabaw, tylko kościół — wspomina.

Mimo surowego wychowania i skromnych warunków dzieciństwo dziewczynki wydawało się szczęśliwe i pełne bezpieczeństwa – przynajmniej do czasu, gdy świat pogrążył się w chaosie. W sierpniu 1939 r. pani Leokadia skończyła 15 lat, a chwilę potem – 1 września – wybuchła wojna. Największa i najbardziej okrutna w historii ludzkości.

ZABRANA

W 1942 r. panią Leokadię wywieziono na roboty. Do wyjazdu wyznaczał lokalny sołtys, sam wybierając określone osoby. Padło również na nią.
Nie było mnie w domu; przebywałam u pani Średnickiej w Suchowoli, gdzie uczyłam się szyć, i stamtąd mnie zabrali. Zebrali nas na 10 furmanek i zawieźli do Grodna i z Grodna wieźli pociągiem do miasteczka Gerdauen. Wyładowali nas na dworcu, przyjechali Niemcy i sobie nas wybierali – komu kto się spodobał lub umiał coś robić — tłumaczy.

Pani Leokadia trafiła do gospodarza nazwiskiem Laps do Skandawy w ówczesnym powiecie gierdawskim (Gierdawy to obecnie rosyjski Żieleznodorożnyj). Tam przebywała rok. Zaznajomiła się z innymi robotnikami przymusowymi: Francuzami, Rosjanami i Polakami, których tam było najwięcej. Początkowo, tak jak i inni robotnicy przymusowi, próbowała sabotować własną pracę, ale...
Powiedzieli mi, że jak wydoję krowę, to mam z tym mlekiem się przewrócić i je wylewać. Parę razy wylałam, ale dostałam lanie i skończyło się wylewanie — opowiada.

Być może pani Leokadia we względnym spokoju spędziłaby kolejne miesiące/lata w gospodarstwie, ale pewnego dnia doszło do sytuacji, która uchyliła przed nią bramy piekła. Jeszcze gdy przebywała w gospodarstwie, powiedziano jej, że Hitler nie żyje i że niedługo wojna się skończy, a ludzie wrócą do domu. Szczęśliwa Lodzia napisała o tym w liście do brata, ale niestety ten przechwycono w ramach kontroli. Dziewczyna została aresztowana i przewieziona przez żandarma do Królewca. Ale tylko na miesiąc, bo stamtąd – w czerwcu 1943 r. – trafiła do niemieckiego obozu Ravensbrück, okrutnej mordowni zarządzanej przez kobiety i z tej racji będącej wyjątkowo ponurym symbolem hitlerowskiej machiny zagłady.

Więźniarki Ravensbrück w trakcie pracy na zewnątrz obozu

PIEKŁO NA ZIEMI

Tam obcięli nam włosy, ogolili wszędzie, gdzie tylko były, dali numery, koszule, chusteczkę, sukienkę, majtki i klompy (drewniane chodaki). Miałam numer 21623. I tego numeru trzeba było się nauczyć na pamięć. I byłam numerem do końca wojny — wspomina z bólem.

W obozie ciężko pracowała (m.in. przy zasypywaniu jeziora) wraz z innymi więźniarkami. Personel niemieckiej katowni stanowiły – oprócz kilku lekarzy – wyłącznie kobiety. Strażniczki były bardzo agresywne, wyzywały panią Leokadię i inne kobiety od „polskich świń”, nieustannie krzyczały, do tego biły je bez powodu przy użyciu „pałeczki z rzemieniem”. Na więźniarki napuszczano także psy. Ale nie to było najgorsze...

W obozie karmiono obrzydliwie i skąpo – raz dziennie. Kobiety były wycieńczone pracą od 7.00 do 19.00. Wiele z nich w Ravensbrück straciło życie – z głodu, przez zakatowanie czy też rozstrzelanie. W takich piekielnych miejscach nawet śmierć ma kilka różnych oblicz okrucieństwa.
Miałyśmy wykopane takie doły do załatwiania się i deski, które nad nimi wystawały. Jednej pani spadł tam chodak i musiała tam wejść aż po szyję (w ekskrementy – przyp. red.), aby go wydostać. Sięgnęła po niego nogą... Położyli ją na ziemi, podłączyli wodę i zaczęli myć. Zamyli... nie wstała... — wspomina pani Leokadia, a owe wspomnienia doprowadzają ją do płaczu.
Nie wierzę... nie wierzę sama sobie, że mogłam to wszystko przeżyć... tak się chciało jeść... — Ofiara niemieckich nazistów łka.

W przetrwaniu obozowego horroru i podtrzymaniu wiary w człowieka pomogły jej przyjaźnie, które nawiązała z innymi kobietami.
Koleżanki miałam: Marysię Brzozę, Janinę Paszkiewicz z Wielunia, Klarę Pawską z Bydgoszczy (nauczycielka, matka 5 dzieci, zakatowana w obozie). Była też pani Lida Łojko z Białegostoku, starsza ode mnie o 20 lat. Jej mąż był na wojnie, a ona w obozie. Były tam rozmaite nacje i różni ludzie, ale najwięcej było takich z wioski — opowiada pani Leokadia.

Obozowe baraki były dziurawe, jednopiętrowe łóżka niesamowicie niewygodne, zimą więźniarki marzły na kość, z kolei w niedzielę miały zakaz siadania na pryczach, za to latem mogły czasami posiedzieć ostatniego dnia tygodnia na obozowym placu. Kobietom dokuczało robactwo, zwłaszcza wszy, których było całe zatrzęsienie. Czas na toaletę więźniarki miały tylko w niedzielę. List do domu można było wysłać raz w miesiącu. Czasami do pani Leokadii przychodziły paczki, np. z cebulą i smalcem. Musiała się dzielić, inaczej – dosłownie i w przenośni – zostałaby rozszarpana przez inne więźniarki. Wymagana była totalna karność, za wszelkie – nawet najdrobniejsze i urojone – przewinienia były brutalnie karcone przez nadzorujące obóz bestie w spódnicach.
Ganiały nas jak bydło, byłyśmy tylko numerami... — wspomina z bólem pani Leokadia.

Jak w wielu niemieckich obozach, na ofiarach Ravensbrück przeprowadzano medyczne eksperymenty, urągające godności człowieka.
Robili na nich doświadczenia: przecinali im nogi, sypali tam piasek czy coś tam, praktykę robili, jak to się goiło. Nazywali je królikami — mówi o swoich obozowych towarzyszkach niedoli.

Chodzi o eksperymenty polegające na wszczepianiu w nogi kobiet bakterii z pociętym szkłem, wiórami i zanieczyszczeniami, podjęte przez Karla Gebhardta (powieszony w 1948 r.) i Fritza Fischera (skazany po wojnie, od 1950 r. na zwolnieniu warunkowym, zmarł w 2003 r.). Ofiary antyludzkich eksperymentów często umierały w męczarniach, a wiele z tych, którym udało się przeżyć, chorowało już do końca życia.

Najciężej pani Leokadia wspomina sytuację, kiedy pracując w fabryce amunicji, w tzw. przyległym obozie Malachow, przebiła sobie metalowym elementem nogę, niemal na wylot. Osoby chore i ranne były wywożone „na rewir”, z którego już nikt nie wracał. Uratowało ją to, że wywożono zazwyczaj w soboty, a ona została ranna po weekendzie i miała kilka dni na to, aby dojść do siebie przed następną wywózką. Cudem ocaliła życie.

Krematorium w obozie Ravensbrück

Do obozu – wraz z nowymi więźniarkami, np. z Powstania Warszawskiego – trafiały także wieści, w tym pocieszające, o tym, że Hitler przegrywa, że wojna się skończy itd. Niestety obozowa rzeczywistość była okrutna, nieludzka – kobiety pękały psychicznie, wiele się wieszało tuż po przybyciu do Ravensbrück. Dochodziło też nieustannie do przemocy – więźniarki się biły, kradły, budziły się w nich najgorsze instynkty.

OCALONA

Los pani Leokadii odmienił się dzięki tzw. białym autobusom – akcji humanitarnej zorganizowanej przez Szwedzki Czerwony Krzyż, której kierownikiem i negocjatorem był hrabia Folke Bernadotte. Dzięki temu wiosną 1945 r. – z dnia na dzień – pani Leokadia została wybrana do jednego z takich transportów i trafiła do Szwecji. Tam spędziła 2 lata, nauczyła się języka i zdobyła wiedzę z zakresu medycyny.

W 1947 r. pani Leokadia wraz z koleżankami Polkami wróciła do ojczyzny i trafiła do Otwocka. Ku ich zaskoczeniu ówczesne władze oznajmiły im, że albo zajmą się tutaj podjęciem nauki, albo niech jadą do siebie do domu, bo nic tu po nich, skoro nie mają żadnego wykształcenia.
A mogłam zostać. Mama pisała listy, siostra pisała: „przyjeżdżaj do domu, bo tyle lat ciebie nie było” — wspomina słowa rodziny, która za nią tęskniła i finalnie namówiła na powrót do Polski.

Co najważniejsze, pani Leokadii powiedziano wcześniej, że będzie mogła do Szwecji wrócić. Niestety po przyjeździe – w nowej, ludowej rzeczywistości – okazało się to już niemożliwe. Na Wielkanoc '47 wróciła do rodzinnego domu, a ostatniego dnia stycznia tego samego roku wyszła za mąż.
I wszystko się skończyło — Pani Leokadia wyraźnie zamyka bardzo trudną i traumatyczną kartę własnego życia.

NIEZNISZCZALNA

Ale jak wiadomo, każdy koniec to także nowy początek – taki jest bieg wszechrzeczy i tak też było w przypadku pani Leokadii. Odnalazła swoje miejsce na ziemi w mazurskiej gminie Stare Juchy, gdzie mieszka od 1948 r. W ciągu następnych lat wyjątkowa kobieta spełniła się na niwie rodzinnej, doczekując się 5 dzieci: 2 synów i 3 córek. Ma też 11 wnuków oraz 18 prawnuków.

18 sierpnia pani Leokadia Mikucka świętowała swoje setne urodziny. W tym wyjątkowym dniu jubilatce towarzyszyła najbliższa rodzina: dzieci, wnuki i prawnuki. Specjalne życzenia na ręce stulatki w jej rodzinnym domu złożyła następnego dnia Ewa Jurkowska-Kawałko. Wójt Gminy Stare Juchy wręczyła wyjątkowej jubilatce listy gratulacyjne w imieniu prezesa Rady Ministrów oraz w imieniu własnym i całej społeczności gminnej, a także kwiaty i reportaże Ryszarda Kapuścińskiego.

Przez obóz Ravensbrück przeszło 132 tys. kobiet i dzieci, z których zginęło niemal 100 tys. (ok. 92 tys.). Liczbę Polek szacuje się na ok. 40 tys., z tego przeżyło zaledwie 8 tys. Jedną z takich osób jest właśnie stulatka z małej mazurskiej miejscowości – żywy świadek horroru wojny rozpętanej przez kierujące się zbrodniczą nazistowską ideologią hitlerowskie Niemcy.

*** Powyższy artykuł został napisany na podstawie wywiadu wideo przeprowadzonego z panią Leokadią przez Instytut Pileckiego w ramach projektu Świadkowie Epoki (6 września 2022 r.).

Maciej Chrościelewski



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5