Jego rodziną byli inni bezdomni
2019-01-27 12:00:00(ost. akt: 2019-01-26 23:01:48)
Po latach tułaczki wrócił do domu. — Sam narozrabiałem w życiu i nie mam do nikogo pretensji — mówi pan Henryk. — Jestem wdzięczny Bogu i osobom, które mi pomogły, że dostałem kolejną szansę, by ostatnie lata przeżyć jak człowiek.
Życie pisze nam różne scenariusze... Nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli, szczególnie gdy człowiek jest młody i popełnia błędy, które pozostawiają na wiele lat w naszej psychice i burzą życie całej rodziny. Trudno przełamać wstyd i prosić o przebaczenie. Czasem wydaje się, że już nic nie można zrobić... Wtedy najczęściej pojawia się bezsilność, załamanie i nałogi, które powodują, że człowiek popada w marazm i nie ma siły walczyć o normalne życie.
Historia pana Henryka z Nidzicy opowiada właśnie o walce z samym sobą, z przeciwnościami życiowymi, demonami przeszłości. To wojna o normalne życie, kawałek własnego miejsca na ziemi i kolejne lata w trzeźwości.
— Sam narozrabiałem w swoim życiu — zaczyna swoją opowieść Henryk Jach. — Nie mogę mieć do nikogo pretensji, że życie tak mi się potoczyło. Młody byłem i głupi. Miałem konflikty z prawem już za kawalera. Potem się zakochałem, ożeniłem się z Danusią, na świecie pojawił się nasz syn Krzysztof. Niestety, znów narozrabiałem i rok po ślubie w 1989 roku, dostałem karę 8 lat pozbawienia wolności. W 1996 wyszedłem na wolność, ale już nie miałem do kogo wracać. Mama nie żyła, a żona rozwiodła się ze mną i założyła nową rodzinę.
— Sam narozrabiałem w swoim życiu — zaczyna swoją opowieść Henryk Jach. — Nie mogę mieć do nikogo pretensji, że życie tak mi się potoczyło. Młody byłem i głupi. Miałem konflikty z prawem już za kawalera. Potem się zakochałem, ożeniłem się z Danusią, na świecie pojawił się nasz syn Krzysztof. Niestety, znów narozrabiałem i rok po ślubie w 1989 roku, dostałem karę 8 lat pozbawienia wolności. W 1996 wyszedłem na wolność, ale już nie miałem do kogo wracać. Mama nie żyła, a żona rozwiodła się ze mną i założyła nową rodzinę.
Pan Henryk postanowił nie wracać w rodzinne strony. Bał się, że kryminalista w Nidzicy nie znajdzie pracy, a rodzinie przyniesie tylko wstyd. Pojechał do Warszawy... Liczył, że w wielkim mieście łatwiej będzie o anonimowość i pracę. Myślał, że ułoży sobie życie. Niestety, nie było to takie łatwe jak się wydawało. Imał się różnych prac... Niestety, to co zarabiał nie wystarczało na opłacenie czynszu i przeżycie. Tak trafił na ulicę.
— Początkowo człowiek nie może uwierzyć w to, że stał się bezdomnym — mówi pan Henryk. — Wydaje się, że za dzień czy dwa coś się zmieni. Mijają jednak dni, miesiące i lata, a człowiek przyzwyczaja się do tej sytuacji. Z każdym dniem radzi sobie na ulicy coraz lepiej. Uczy się kraść, żebrać, kombinować. Poznaje innych ludzi, którzy też tak żyją. Czasami pojawia się myśl i tęsknota za rodziną, domem... Ale najczęściej zagłusza się ją alkoholem.
— Początkowo człowiek nie może uwierzyć w to, że stał się bezdomnym — mówi pan Henryk. — Wydaje się, że za dzień czy dwa coś się zmieni. Mijają jednak dni, miesiące i lata, a człowiek przyzwyczaja się do tej sytuacji. Z każdym dniem radzi sobie na ulicy coraz lepiej. Uczy się kraść, żebrać, kombinować. Poznaje innych ludzi, którzy też tak żyją. Czasami pojawia się myśl i tęsknota za rodziną, domem... Ale najczęściej zagłusza się ją alkoholem.
Nocowanie w pustostanach, w krzakach altankach, a czasem noclegowniach, staje się normalnością. Nikt z bezdomnych nie wstydzi się też żebrać. Tak mija dzień za dniem, a z dni robią się lata. Z pamięci ulatują dobre chwile i miłe wspomnienia. Każdy dzień staje się walką o przetrwanie i o zdobycie alkoholu. Nie ma miejsca na myśli o domu, synu... Rodziną są bezdomni, których spotyka się w pustostanach, na dworcach.
— To co przeżyłem będąc bezdomnym nadaje się na scenariusz do filmu lub książkę — opowiada. — Na moich oczach umierali ludzie... Kiedyś piliśmy i nagle jeden z kolegów, upadł i zmarł. Przyjechała karetka, ale lekarz stwierdziła zgon. Czasem, jak spaliśmy w pustostanach jakichś, któryś z kolegów zasypiał i już się nie budził. Byli to ludzie w moim wieku, ale też młodsi. Żaden bezdomny nie może być pewien czy dożyje jutra... Ja też kilka razy uciekłem śmierci spod kosy. Jestem po dwóch zawałach i kilku ciężkich operacjach. Widać jednak jeszcze Bóg stwierdził, że to nie mój czas, że jeszcze mam jakieś zadanie do wykonania na ziemi.
— To co przeżyłem będąc bezdomnym nadaje się na scenariusz do filmu lub książkę — opowiada. — Na moich oczach umierali ludzie... Kiedyś piliśmy i nagle jeden z kolegów, upadł i zmarł. Przyjechała karetka, ale lekarz stwierdziła zgon. Czasem, jak spaliśmy w pustostanach jakichś, któryś z kolegów zasypiał i już się nie budził. Byli to ludzie w moim wieku, ale też młodsi. Żaden bezdomny nie może być pewien czy dożyje jutra... Ja też kilka razy uciekłem śmierci spod kosy. Jestem po dwóch zawałach i kilku ciężkich operacjach. Widać jednak jeszcze Bóg stwierdził, że to nie mój czas, że jeszcze mam jakieś zadanie do wykonania na ziemi.
Wiadomość, że zmarła była żona pana Henryka bardzo go zasmuciła. Miała 49 lat.
— Bardzo kochałem moją żonę Danusię — zapewnia. — Skrzywdziłem i ją i naszego syna. Przez wiele lat moją drugą żoną był alkohol. Był zawsze przy mnie, nosiłem go z sobą, spałem z nim, a kiedy piłem, to zatapiałem w nim wszystkie smutki i tęsknoty.
— Bardzo kochałem moją żonę Danusię — zapewnia. — Skrzywdziłem i ją i naszego syna. Przez wiele lat moją drugą żoną był alkohol. Był zawsze przy mnie, nosiłem go z sobą, spałem z nim, a kiedy piłem, to zatapiałem w nim wszystkie smutki i tęsknoty.
Trzy lata temu pan Henryk trafił po raz drugi do Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej w Warszawie. Postanowił kolejny raz zawalczyć o siebie. W pensjonacie dla bezdomnych mężczyzn otrzymał nie tylko fachową pomoc, dach nad głową, ale i dużo serca ze strony dyrektorki i pracowników.
— Ci ludzie to anioły bez skrzydeł, a pani dyrektor Adriana Porowska to jak nasza matka — mówi ze łzami w oczach i gardłem ściśniętym ze wzruszenia. — Pamiętam jak w Wielkanoc usiadłem naprzeciwko pani Ady, a ona tak życzliwie na mnie patrzyła, że po 10 minutach rozmowy z nią czułem że muszę walczyć o siebie. Z takim wsparciem przestałem pić i uwierzyłem, że można w życiu wszystko zmienić.
— Ci ludzie to anioły bez skrzydeł, a pani dyrektor Adriana Porowska to jak nasza matka — mówi ze łzami w oczach i gardłem ściśniętym ze wzruszenia. — Pamiętam jak w Wielkanoc usiadłem naprzeciwko pani Ady, a ona tak życzliwie na mnie patrzyła, że po 10 minutach rozmowy z nią czułem że muszę walczyć o siebie. Z takim wsparciem przestałem pić i uwierzyłem, że można w życiu wszystko zmienić.
Kilka miesięcy temu, pana Henryka odwiedziły w Warszawie pracownice Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej z Nidzicy, gdzie mężczyzna miał meldunek. Zaproponowały pomoc i pobyt w mieszkaniu chronionym. 30 listopada 2018 roku pan Henryk wrócił po 24 latach tułaczki do Nidzicy.
— Trudne są takie powroty, tyle znajomych miejsc, wspomnień... Ale z drugiej strony wszystko inne, jakieś takie obce — tłumaczy pan Henryk. — Ciężko mi się zaaklimatyzować. Wycierpiałem wiele w tej Warszawie, bardzo bałem się powrotu. W pierwszych dniach najbardziej ciągnęło mnie na cmentarz, na grób żony. Staram się żyć swoim życiem, mam zasiłek dla niepełnosprawnych. Nie myślałem nigdy, że wrócę do Nidzicy na stare lata. Tu mieszka moja ukochana wnuczka. Spotykam czasem starych znajomych. Jak mnie widzą, to przystają zdumieni, że żyję. Dostałem drugą szansę od Boga na normalne życie i chciałbym ją dobrze wykorzystać. Tułając się po Warszawie często myślałem, że już nic dobrego nie może mnie spotkać, bo przecież nie mam rodziny, nikogo bliskiego. Sam nie dałbym rady pokonać tego nałogu. Wielka zasługa misji, pracowników i pani Ady, że wyszedłem na prostą. Do końca życia będę im wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobili. Dziękuję też Bogu, który dał mi szansę. Człowiek uczy się na błędach, ja wiele ich popełniłem i chciałbym jeszcze coś dobrego zrobić w życiu. Wszystkim, którzy myślą, że nie można się podnieść z bezdomności i alkoholizmu, mówię, że to nieprawda. Trzeba walczyć, a zawsze znajdzie się jakaś iskierka w tunelu, pomocna dłoń, która wskaże dobrą drogę. Lepiej późno niż wcale...
— Trudne są takie powroty, tyle znajomych miejsc, wspomnień... Ale z drugiej strony wszystko inne, jakieś takie obce — tłumaczy pan Henryk. — Ciężko mi się zaaklimatyzować. Wycierpiałem wiele w tej Warszawie, bardzo bałem się powrotu. W pierwszych dniach najbardziej ciągnęło mnie na cmentarz, na grób żony. Staram się żyć swoim życiem, mam zasiłek dla niepełnosprawnych. Nie myślałem nigdy, że wrócę do Nidzicy na stare lata. Tu mieszka moja ukochana wnuczka. Spotykam czasem starych znajomych. Jak mnie widzą, to przystają zdumieni, że żyję. Dostałem drugą szansę od Boga na normalne życie i chciałbym ją dobrze wykorzystać. Tułając się po Warszawie często myślałem, że już nic dobrego nie może mnie spotkać, bo przecież nie mam rodziny, nikogo bliskiego. Sam nie dałbym rady pokonać tego nałogu. Wielka zasługa misji, pracowników i pani Ady, że wyszedłem na prostą. Do końca życia będę im wdzięczny za wszystko, co dla mnie zrobili. Dziękuję też Bogu, który dał mi szansę. Człowiek uczy się na błędach, ja wiele ich popełniłem i chciałbym jeszcze coś dobrego zrobić w życiu. Wszystkim, którzy myślą, że nie można się podnieść z bezdomności i alkoholizmu, mówię, że to nieprawda. Trzeba walczyć, a zawsze znajdzie się jakaś iskierka w tunelu, pomocna dłoń, która wskaże dobrą drogę. Lepiej późno niż wcale...
Przez cały pobyt w Warszawie pan Henryk nie kontaktował się z siostrami, które mieszkają w Bielsku Białej i w Gliwicach. Kobiety myślały, że nie żyje. — To wspaniałe uczucie odzyskać rodzinę — opowiada pan Henryk. — Myślałem, że siostry mnie skreśliły a okazało się, że nie. Dzwonią do mnie, na święta dostałem od nich paczkę. Bałem się tego kontaktu. Minęło tyle lat, ale one się ucieszyły, że żyję!
A jakie jest największe marzenie pana Henryka?
— Nie mam wielkich marzeń ani planów. Nauczyłem się przez te lata jednego: żyć chwilą i brać każdą, która nam została dana. Może jest jedno takie marzenie: mały biały domek... — odpowiada. — Może być nawet malutki pokój, ale tylko mój. Kąt, w którym doczekam ostatnich dni. I jeszcze, żeby pani Adzie za to co robi, przyznali nagrodę Nobla. Byłbym wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie...
— Nie mam wielkich marzeń ani planów. Nauczyłem się przez te lata jednego: żyć chwilą i brać każdą, która nam została dana. Może jest jedno takie marzenie: mały biały domek... — odpowiada. — Może być nawet malutki pokój, ale tylko mój. Kąt, w którym doczekam ostatnich dni. I jeszcze, żeby pani Adzie za to co robi, przyznali nagrodę Nobla. Byłbym wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie...
(Joanna Karzyńska)
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez