„Dobra pani” z Dłutowa

2024-06-23 15:27:00(ost. akt: 2024-06-22 12:07:16)
Maria Aniela Wrotnowska

Maria Aniela Wrotnowska

Autor zdjęcia: archiwum

Przedstawiamy nagrodzone opowiadanie Elżbiety Zakrzewskiej.
Chociaż Maria Aniela Wrotnowska, urodzona w majątku Dłutowo na Mazowszu, pochodziła z bogatej, utytułowanej rodziny, nigdy nie żyła tylko dla siebie i nie cieszyła się sama swoim bogactwem. Bardzo wcześnie wyszła za mąż i zamieszkała w Warszawie. Jej mąż, Lucjan Leon Wrotnowski, adwokat i kolekcjoner sztuki, prowadził bardzo towarzyski tryb życia, który jednak nie odpowiadał małżonce. Maria, zamiast bywać na salonach i w galeriach sztuki, udzielała się charytatywnie, ponieważ uważała, że jej miejsce jest przy ubogich i potrzebujących, którym więcej może pomóc niż rozwijającemu się malarstwu czy rzeźbie.
– I znów będę sam na otwarciu wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, bo przecież ty nad sztukę przedkładasz otoczenie biedaków – powiedział z przekąsem jej mąż, obserwując jak Maria pakuje podręczną torbę, jakby przygotowywała się do wyjścia.
Kobieta podniosła na niego wzrok.
– W odróżnieniu od ciebie, pomagam tym, którzy są w potrzebie i znikąd nie mają pomocy, a ty zaspokajasz tylko kaprysy bogatych – powiedziała.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Nie kłóćmy się – powiedział pojednawczo. – Przecież nie mam nic przeciwko działaniom charytatywnym i pomocy ubogim. Sam nawet wspieram to twoje Towarzystwo Opieki nad Ubogimi Matkami i ich Dziećmi oraz Ambulatorium dla Biednych przy Tamce. Ale chciałbym mieć cię więcej w domu – rozłożył bezradnie ręce. – Chciałbym, żebyś towarzyszyła mi też w spotkaniach, wystawach, przyjęciach – spojrzał na nią z nadzieją.
– Oczywiście, obiecuję, będę, ale później – zapewniała go w pośpiechu. – Teraz muszę jeszcze pędzić do jednego z Przytułków Noclegowych dla Biednych. Czeka tam na mnie ksiądz Zygmunt Chełmicki z nowo przybyłymi potrzebującymi.
Lucjan załapał się za głowę.
– Teraz, wieczorem? To może chociaż cię zawiozę – zaproponował.
Maria machnęła ręką.
– Nie ma takiej potrzeby. Czas mnie goni. Ksiądz obiecał podesłać mi dorożkę. Pewnie już czeka pod domem. Porozmawiamy jutro.
I zanim mąż zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Maria już wybiegła z domu.
Następnego dnia do rozmowy jednak nie doszło, ponieważ przyszła wiadomość z Dłutowa - rodzinnego majątku Marii. Zarządca zawiadamiał, że sam nie daje rady i potrzebne mu wsparcie w zarządzaniu gospodarstwem, ponieważ matka Marii od dłuższego czasu nie jest w stanie podejmować samodzielnych decyzji.
Cóż było robić. Wrotnowscy zdecydowali, że Maria uda się do Dłutowa, a Lucjan, w miarę możliwości, będzie do niej dojeżdżał.
Rzeczywiście, po przybyciu do rodzinnego gniazda dziedziczka zauważyła, że starzejąca się matka wymaga wzmożonej opieki, a z dawnej świetności majątku niewiele już zostało. Pałac, otoczony pięknym ogrodem, wymagał remontu, a i sam ogród wydawał się jakby zdziczały. Wrotnowska wraz z zarządcą przewertowała księgi gospodarstwa. Dochody znacznie spadły, ale na szczęście nie było długów.
I tak Maria przejęła na siebie prowadzenie rodzinnego majątku w Dłutowie. Nie była jednak typową „panią na włościach”. Interesowała się tym, co dzieje się w gospodarstwie. Zarządca każdego dnia informował ją o pracach w polu, o przedsięwzięciach, jakie należy wprowadzić. Zachodziła do stajni, obory. Dbała, aby spiżarnia była pełna, a służący i pracownicy rolni pilnowali swoich obowiązków. Żyła skromnie, z rzadka utrzymując kontakty towarzyskie z okolicznymi sąsiadami.
– Nie mam czasu – mawiała. – W gospodarstwie jest ciągle coś do zrobienia.
Któregoś popołudnia usłyszała hałas dobiegający gdzieś z budynków gospodarczych. Podeszła do okna. Do dworu zbliżała się gromada ludzi. Dwóch z nich prowadziło między sobą mężczyznę, który słaniał się na nogach.
– Pani – zawołał jeden. – Walenty spadł z sąsieku wprost na klepisko i musi co złamał żebra, bo dychać mu trudno i boli go.
– Przynieście go tu, do dworu – zawołała Maria i wskazała na wejście przez sień.
Na szczęście miała doświadczenie w opatrywaniu rannych, więc z pomocą służącej udało się unieruchomić potłuczone żebro Walentego.
Od tego momentu co dzień przychodził jakiś poszkodowany. A to ktoś spadł z fury i potłukł się, a to inny skaleczył się kosą albo koń kogoś kopnął, a Maria każdemu udzielała pomocy. Po jakimś czasie ośmieliły się kobiety ze wsi. Jedna przyprowadziła synka, co go osa użądliła i zaczął się dusić, druga przyszła z dzieckiem, które miało biegunkę, a trzecia potrzebowała pomocy w kobiecych sprawach. Maria była wiecznie zajęta opieką nad chorymi, którzy zachęceni jej łagodnością, dobrocią, a przede wszystkim fachową pomocą, ciągle nawiedzali dwór. Kiedy liczba potrzebujących ciągle się zwiększała, stwierdziła, że konieczne jest stałe miejsce, gdzie mogłaby zająć się udzielaniem pomocy medycznej. Po rozmowie z zarządcą podjęła decyzję, że do tego celu zostanie przeznaczony domek ogrodnika, który znajdował się przy dłutowskim pałacu, a teraz nie był już użytkowany. Gdy miejscowi dowiedzieli się, że specjalnie dla nich właścicielka majątku założyła punkt, w którym świadczyła usługi medyczne, nie mogli się jej nachwalić, a dawny domek ogrodnika zyskał nazwę „apteczka”. Składał się on z dwóch pomieszczeń, nie licząc małej sionki. Jedno z nich stanowiło jakby magazyn, który służył do suszenia i przechowywania ziół. Znajdowały się tam ich zapasy oraz potrzebne naczynia i sprzęty do suszenia, jak sita, słoiki, płócienne woreczki czy stelaże do wieszania ziół w pęczkach lub stoły do rozkładania na nich roślin. Natomiast druga izba apteczki przeznaczona była do bezpośrednich kontaktów z potrzebującymi. Znajdowały się tam szafki z półkami i szufladami, gdzie znalazły swe miejsce przygotowane już wcześniej zioła oraz materiały opatrunkowe i podstawowe lekarstwa. Oprócz tego pomieszczenie wyposażone było w stół, kilka krzeseł i kozetkę dla chorych.
– Jak w prawdziwej lecznicy – mówiły do siebie baby, przychodzące ze swoimi problemami zdrowotnymi.
– Och, daleko tu jeszcze do lecznicy – zaśmiała się Maria. – Ale ważne, że mamy miejsce, gdzie można udzielić pierwszej pomocy i zaradzić chorobom.
– Dzięka Bogu za paninom opiekę. – Jedna z nich pochyliła się nad ręką właścicielki majątku. – Któż inny chciałby zająć się nami, biedakami w potrzebie?
– Nie trzeba, nie trzeba – opędzała się od kobiet Maria, wyrywając swoje dłonie z ich rak. – A kto to słyszał, żeby mnie po rękach całować! – śmiała się. – A co to, czy ja ksiądz proboszcz jestem?
– Ksiądz proboszcz nie pomaga nam tyle, co pani – zauważyła cicho jedna z nich.
Na chwilę zapadło milczenie, a później odezwała się Wrotnowska:
– Jest jeszcze coś innego, o czym warto pomówić – zwiesiła głos i rozejrzała się po wpatrzonych w nią kobietach. – Higiena i czystość to sposoby, aby unikać panujących u was chorób i żyć zdrowo – dokończyła.
Zrezygnowane kobiety spuściły głowy.
– Pani, czasu na to ni ma – zaczęła jedna.
– I kto by się tym przejmował, przeca jeszcze z brudu nicht nie umer – zaśmiała się rubasznie druga.
– Nie macie racji – przerwała im dziedziczka. – Udowodnię wam to. Jutro przejdę się po waszych chałupach i wspólnie zastanowimy się, jak poprawić stan higieny w waszych obejściach.
I tak Maria Wrotnowska nie tylko leczyła lub udzielała pierwszej pomocy, ale też prowadziła akcję uświadamiającą wiejskiej ludności, a szczególnie kobietom, jak ważne jest zachowanie higieny i zdrowych nawyków. Nie było łatwo, wymagało to od niej wiele cierpliwości, bo większość gospodyń nie chciała wprowadzać w swoich obejściach nowych zasad, ale pierwszy krok został już zapoczątkowany. Później niejednokrotnie kobiety przekonywały się, że jednak „pani na Dłutowie” ma rację, nakłaniając je do przestrzegania higieny i czystości. Któregoś dnia przybiegł po nią chłopak ze wsi.
– Pani! – wołał od progu. – Matuś mnie przysłali, bo nasza Antolka cała rozpalona i od rzeczy gada!
– Już idę z tobą i sama zobaczę, co się dzieje. Może wcale nie jest tak źle, jak się wam wydaje – próbowała uspokoić zmartwionego chłopaka.
Zabrała do koszyka niezbędne rzeczy i ruszyli w drogę. Na szczęście nie było daleko. Maria przekroczyła próg chaty i buchnął w nią strumień dusznego, ciężkiego powietrza. W izbie stał piec, szeroka ława pełniąca rolę stołu, obok niższa, długa do siedzenia, pod oknem stały krosna, a naprzeciwko prymitywna półka z miskami i garnkami oraz wiadro z wodą. Pod ścianą znajdowało się drewniane łóżko, na którym rysował się kontur drobnej postaci. Przed Marią pojawiła się zapłakana kobieta w płóciennej koszuli i zgrzebnej spódnicy.
– Pani, ratuj ją – wskazała na postać leżącą w łóżku. – To nasza Antolka. Wczoraj jeszcze ganiała z dzieciakami, a dziś od rana nikogo nie poznaje, gada od rzeczy i gorąc od niej aż bucha – załamała ręce w rozpaczy.
Wrotnowska podeszła do łóżka i spojrzał na rozgorączkowaną dziewczynkę. Leżała na sienniku ze słomy przykrytym płóciennym prześcieradłem. Pierzyna i poduszki przesiąknięte były potem. Maria odsunęła przykrycie i przystąpiła do oględzin Antolki. Po kilku minutach zakończyła badanie.
– Nie widzę tu nic groźnego – uspokoiła matkę dziewczynki. – Po prostu zwykłe przeziębienie, z wysoką gorączką, stąd to majaczenie, co oznacza, że organizm Antolki walczy. Ale dziecku trudno będzie wydobrzeć w takich warunkach – rozejrzała się po pomieszczeniu. – Nic dziwnego, że od Antolki bucha gorączka, skoro leży pod ciężką pierzyną, a w izbie zaduch, że aż zatyka – powiedziała z naganą.
– To co nam trzeba zrobić? – odezwała się zawstydzona matka.
– Dacie jej to lekarstwo, które z sobą przyniosłam. To napar z lipy i innych ziół, dobrze działa na przeziębienia. – Maria wręczyła kobiecie szklaną fiolkę. – Ale przede wszystkim trzeba przewietrzyć izbę – rozkazała. – Pościel zmienić na świeżą, a dziewczynkę obmyć z potu, zaraz się lepiej poczuje.
Mówiąc to, Maria wzięła się za robotę. Wkrótce w izbie zrobiło się przewiewniej, a gdy Antolka znalazła się w czystej pościeli, otworzyła oczy i wyszeptała:
– Matulu, jeść.
– O, widzicie i ozdrowiała nasza chora – roześmiała się Wrotnowska. – Nakarmcie ją więc.
Potem rozejrzała się po izbie i rzekła do matki dziewczynki:
– Weźmiesz najtłustszą kurę z kurnika, urwiesz warzyw z grządki, co ją masz za domem: marchew, pietruszkę, seler i ugotujesz córce rosół, rozumiesz? – spojrzała na kobietę.
Ta spojrzała na nią spłoniona.
– Pani, najtłustszą kurę? Toć ledwo kilka ich mam i na jajkach trzymam – powiedziała. – A warzywa u mnie liche takie, nikt ich nie doglądał, to się zmarnowały – dodała ze smutkiem.
Maria westchnęła ciężko.
– Ot i bieda. Nie dość, że w domu nie tak, to i w zagrodzie brak dobrej ręki. Przyjdzie mi chyba jakieś nauki dla gospodyń zorganizować – zauważyła, a potem machnęła ręką. – Nic to, później się tym zajmę. A ty, pójdziesz teraz ze mną do dworu, a dam ci kurę i warzyw do rosołu. Umiesz chyba rosół ugotować? – zapytała z niepokojem w głosie.
– Umiem, umiem, pani – zapewniła ją kobieta. – Dziękuję wielce za uratowanie Antolki i za kurę na rosół. Na pewno dziecko lepiej się poczuje – ucieszyła się. – A przyjdę którego dnia do dworu, co by odrobić za łaskę dobrej pani.
– A przyjdź, przyjdź i inne kobiety niech przyjdą. Może przypatrzą się, jak kuchnię prowadzić po gospodarsku, aby oszczędnie, czysto, a smacznie było – zachęciła Maria.
– Raz jeszcze podziękowanie dla pani szanownej za tyle dobroci dla nas i niech Bóg łaskami obdarzy – przeżegnała się.
– Was również i o córkę dbajcie, a w izbach niech porządek będzie. Zajdę tu kiedy, to się przekonam czy jest czysto, jak należy. A teraz idźmy już po tę kurę, bo Antolka na rosół się nie doczeka – zakończyła dziedziczka.
Maria Wrotnowska nigdy nie odmawiała potrzebującym pomocy. U mieszkańców wioski cieszyła się poważaniem i szacunkiem.
Gdy zmarła, zgodnie z jej życzeniem została pochowana w zwykłej mogile obok grobu rodzinnego. W dniu jej pogrzebu, oprócz garstki rodziny i przyjaciół, żegnali ją tłumnie okoliczni mieszkańcy, dla których „Pani na Dłutowie” była uosobieniem dobroci serca.
Elżbieta Zakrzewska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5