Z nartami na ośmiotysięczniki
2023-08-09 12:00:00(ost. akt: 2023-08-08 14:05:20)
SPORTY EKSTREMALNE\\\ Andrzej Bargiel po zjeździe na nartach z Gaszerbrumu II (8035 m) i I (8080) został pierwszym człowiekiem, który zdobył w ten sposób wszystkie cztery ośmiotysięczne szczyty Karakorum. Polak łączy himalaizm ze skialpinizmem.
- Wejście bez wspomagania tlenem i zjazd na nartach z dwóch Gaszerbrumów sprawiło, że po raz kolejny przeszedł pan do historii himalaizmu - tym razem jako pierwszy człowiek globu, który w ten sposób zdobył wszystkie ośmiotysięczniki w Karakorum (w 2015 r. Broad Peak 8051 m, w 2018 K2 8611 m - PAP).
- Nie patrzę na to w kategorii pisania historii, czy „odhaczania” szczytów. Robię to, co jest moją pasją. Ona mnie napędza do organizacji wypraw, realizowania projektu „Hic Sunt Leones”. Lubię wyzwania i stawianie celów sportowych.
- Co było największym problemem podczas realizowania lipcowego projektu „Gasherbrum Ski Challenge”?
- Największą trudnością była nie najlepsza widoczność podczas wejścia na Gaszerbrum I. Była mgła i musiałem czekać ze zjazdem. Problemem były wysokie, jak na to miejsce, temperatury, co sprawiało, że w niższych partiach śnieg był głęboko przemoknięty. Warunki śniegowe były na obydwu szczytach przyzwoite, a teren podobny do tego, po którym na co dzień w Tatrach swobodnie się poruszam.
- A techniczne trudności? Porównywalne ze słynnym zjazdem z K2?
- Nie. Najtrudniejszy moment to Kuluar Japoński na Gaszerbrumie I, gdzie musiałem się posłużyć liną, by dokonać 20-metrowego zjazdu. Decydowały warunki, czyli mgła, która w tym momencie zalegała w tej partii szczytu. Ekspozycja i nastromienie w pozostałych częściach obydwu tras narciarskich było zdecydowanie mniejsze niż na K2. Tam linia zjazdu wymagała połączenia kilku dróg, a tu była dość oczywista, logiczna i przyzwoita. Były też momenty, gdy moja linia zjazdu przecinała drogę wspinaczy i musiałem czekać, by nie zrzucić na nich lawin. Bezpieczeństwo wszystkich na ścianie jest dla mnie zawsze najważniejsze. Nie chcę generować zagrożenia dla innych.
- Czekał pan kilka razy podczas zjazdu… na drona, z którego filmowano akcję, ale także na szczytach, bo wszedł pan na nie za wcześnie… Jak zdradzili członkowie wyprawy wyprzedzał pan turystów wysokogórskich, którzy po drodze przygotowanej przez Szerpów, szli korzystając z butli tlenowych.
- Miałem dobrą aklimatyzację i można powiedzieć, że nie doceniłem swoich możliwości. Wychodziłem za szybko i musiałem zwalniać na końcu drogi, bo było jeszcze ciemno, a zjazd w takich warunkach jest zbyt ryzykowny. Akcja sfilmowania zjazdu z drona też jest wyzwaniem. Trzeba się nawzajem lokalizować, i to ja muszę czekać na drona, a nie on na mnie. Zresztą jeden dron rozbił się o skałę…
- Który moment każdej wyprawy jest najbardziej przyjemny?
- Zjazd, bo to dla mnie zawsze frajda i duża nagroda po wielogodzinnej wspinaczce. Super forma przemieszczania się w górach, bo można minimalizować dyskomfort przebywania na dużych wysokościach.
- Ile czasu zajęło panu pokonanie różnicy kilku tysięcy metrów z obydwu szczytów prawie do samej bazy, do miejsca do którego można zjechać po lodowcu?
- Około półtorej godziny.
- A czego nie lubi pan najbardziej?
- Zdecydowanie przygotowania rzeczy i pakowania. To największe wyzwanie, mimo że model organizacji wypraw przez ponad dekadę udało mi się już opracować.
- Po raz pierwszy w działalności wysokogórskiej wyprawa obejmowała dwa cele. To dla pana było trudniejsze pod względem fizycznym, mentalnym niż pozostałe akcje zakończone zjazdami z ośmiotysięczników?
- Nie. Przed laty wchodziłem i zjeżdżałem na nartach z pięciu z rzędu szczytów siedmiotysięcznych w Tienszanie i Pamirze (Bargiel uczynił to w 2016 r. w 29 dni 17 godzin 5 minut, co jest rekordem czasowym w łącznym zdobyciu tych pięciu siedmiotysięczników - PAP). Oczywiście trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie, ale przede wszystkim znaleźć kluczowe momenty - okna pogodowe i na Gaszerbrumach było podobnie.
- Słynie pan ze znakomitej wydolności organizmu, ale i profesjonalnego przygotowania w każdym aspekcie, więc także od strony żywieniowej. Ma pan jakąś ulubioną potrawę, słodkość podczas tego typu wysiłku?
- Jedzenie jest trudne na tej wysokości. Sprawdziły się wszystkie rzeczy i produkty zabrane z Polski: pasty, makarony, sery, wędliny, orzechy, miody, dżemy, a nawet polski ciemny pełnoziarnisty chleb. Miejscowe jedzenie jest monotonne: ryż, dhal (potrawa z roślin strączkowych - PAP) i ciapaty, czyli naleśniki. Po kilku dniach, szczególnie w bazie, wszystko ma taki sam smak, i nie mogę na to patrzeć.
- Przed atakiem szczytowym wspomaga się pan żelami energetycznymi, napojami izotonicznymi?
- Na żele i inne chemiczne rzeczy mam już „uczulenie”, bo przez wiele lat uprawiałem sport, startowałem w zawodach, więc żele i batony były non stop wsparciem w rywalizacji. Teraz mnie od nich odrzuca. Piję tylko wodę z miodem, mogę też zjeść jakąś zupę lub naleśnika.
- Menu w drodze na Gaszerbrumy?
- Chleb z dżemem i kisiel. Wiem, że to niewiele, ale na tych wysokościach naprawdę trudno coś jeść.
- Wyprawa się skończyła, więc może myśli pan już o następnym wyzwaniu?
- Nie. Musimy nabrać - jako ekipa - trochę dystansu, odpocząć, złapać równowagę. Mam wizję co do kolejnego kroku, ale to nie jest moment na planowanie. Trzeba trochę pożyć „w dolinach” i wynagrodzić najbliższym długą nieobecność. A mam bardzo dużą rodzinę.
- Jak długo resetuje się pan po takiej wyprawie?
- Dwa tygodnie będą odpoczywał, tp na pewno, ale bezczynnie za długo nie lubię siedzieć. Ostatnio oprócz przygotowania do wyprawy na Gaszerbrumy dużo czasu pochłonął mi międzynarodowy kurs przewodnicki. Mam też nadzieję, że jesienią, gdy będę miał więcej czasu, wezmę udział w akcjach TOPR-u (Andrzej Bargiel jest ratownikiem-ochotnikiem - PAP.).
Miriam Przybyłowicz, PAP
- Nie patrzę na to w kategorii pisania historii, czy „odhaczania” szczytów. Robię to, co jest moją pasją. Ona mnie napędza do organizacji wypraw, realizowania projektu „Hic Sunt Leones”. Lubię wyzwania i stawianie celów sportowych.
- Co było największym problemem podczas realizowania lipcowego projektu „Gasherbrum Ski Challenge”?
- Największą trudnością była nie najlepsza widoczność podczas wejścia na Gaszerbrum I. Była mgła i musiałem czekać ze zjazdem. Problemem były wysokie, jak na to miejsce, temperatury, co sprawiało, że w niższych partiach śnieg był głęboko przemoknięty. Warunki śniegowe były na obydwu szczytach przyzwoite, a teren podobny do tego, po którym na co dzień w Tatrach swobodnie się poruszam.
- A techniczne trudności? Porównywalne ze słynnym zjazdem z K2?
- Nie. Najtrudniejszy moment to Kuluar Japoński na Gaszerbrumie I, gdzie musiałem się posłużyć liną, by dokonać 20-metrowego zjazdu. Decydowały warunki, czyli mgła, która w tym momencie zalegała w tej partii szczytu. Ekspozycja i nastromienie w pozostałych częściach obydwu tras narciarskich było zdecydowanie mniejsze niż na K2. Tam linia zjazdu wymagała połączenia kilku dróg, a tu była dość oczywista, logiczna i przyzwoita. Były też momenty, gdy moja linia zjazdu przecinała drogę wspinaczy i musiałem czekać, by nie zrzucić na nich lawin. Bezpieczeństwo wszystkich na ścianie jest dla mnie zawsze najważniejsze. Nie chcę generować zagrożenia dla innych.
- Czekał pan kilka razy podczas zjazdu… na drona, z którego filmowano akcję, ale także na szczytach, bo wszedł pan na nie za wcześnie… Jak zdradzili członkowie wyprawy wyprzedzał pan turystów wysokogórskich, którzy po drodze przygotowanej przez Szerpów, szli korzystając z butli tlenowych.
- Miałem dobrą aklimatyzację i można powiedzieć, że nie doceniłem swoich możliwości. Wychodziłem za szybko i musiałem zwalniać na końcu drogi, bo było jeszcze ciemno, a zjazd w takich warunkach jest zbyt ryzykowny. Akcja sfilmowania zjazdu z drona też jest wyzwaniem. Trzeba się nawzajem lokalizować, i to ja muszę czekać na drona, a nie on na mnie. Zresztą jeden dron rozbił się o skałę…
- Który moment każdej wyprawy jest najbardziej przyjemny?
- Zjazd, bo to dla mnie zawsze frajda i duża nagroda po wielogodzinnej wspinaczce. Super forma przemieszczania się w górach, bo można minimalizować dyskomfort przebywania na dużych wysokościach.
- Ile czasu zajęło panu pokonanie różnicy kilku tysięcy metrów z obydwu szczytów prawie do samej bazy, do miejsca do którego można zjechać po lodowcu?
- Około półtorej godziny.
- A czego nie lubi pan najbardziej?
- Zdecydowanie przygotowania rzeczy i pakowania. To największe wyzwanie, mimo że model organizacji wypraw przez ponad dekadę udało mi się już opracować.
- Po raz pierwszy w działalności wysokogórskiej wyprawa obejmowała dwa cele. To dla pana było trudniejsze pod względem fizycznym, mentalnym niż pozostałe akcje zakończone zjazdami z ośmiotysięczników?
- Nie. Przed laty wchodziłem i zjeżdżałem na nartach z pięciu z rzędu szczytów siedmiotysięcznych w Tienszanie i Pamirze (Bargiel uczynił to w 2016 r. w 29 dni 17 godzin 5 minut, co jest rekordem czasowym w łącznym zdobyciu tych pięciu siedmiotysięczników - PAP). Oczywiście trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie, ale przede wszystkim znaleźć kluczowe momenty - okna pogodowe i na Gaszerbrumach było podobnie.
- Słynie pan ze znakomitej wydolności organizmu, ale i profesjonalnego przygotowania w każdym aspekcie, więc także od strony żywieniowej. Ma pan jakąś ulubioną potrawę, słodkość podczas tego typu wysiłku?
- Jedzenie jest trudne na tej wysokości. Sprawdziły się wszystkie rzeczy i produkty zabrane z Polski: pasty, makarony, sery, wędliny, orzechy, miody, dżemy, a nawet polski ciemny pełnoziarnisty chleb. Miejscowe jedzenie jest monotonne: ryż, dhal (potrawa z roślin strączkowych - PAP) i ciapaty, czyli naleśniki. Po kilku dniach, szczególnie w bazie, wszystko ma taki sam smak, i nie mogę na to patrzeć.
- Przed atakiem szczytowym wspomaga się pan żelami energetycznymi, napojami izotonicznymi?
- Na żele i inne chemiczne rzeczy mam już „uczulenie”, bo przez wiele lat uprawiałem sport, startowałem w zawodach, więc żele i batony były non stop wsparciem w rywalizacji. Teraz mnie od nich odrzuca. Piję tylko wodę z miodem, mogę też zjeść jakąś zupę lub naleśnika.
- Menu w drodze na Gaszerbrumy?
- Chleb z dżemem i kisiel. Wiem, że to niewiele, ale na tych wysokościach naprawdę trudno coś jeść.
- Wyprawa się skończyła, więc może myśli pan już o następnym wyzwaniu?
- Nie. Musimy nabrać - jako ekipa - trochę dystansu, odpocząć, złapać równowagę. Mam wizję co do kolejnego kroku, ale to nie jest moment na planowanie. Trzeba trochę pożyć „w dolinach” i wynagrodzić najbliższym długą nieobecność. A mam bardzo dużą rodzinę.
- Jak długo resetuje się pan po takiej wyprawie?
- Dwa tygodnie będą odpoczywał, tp na pewno, ale bezczynnie za długo nie lubię siedzieć. Ostatnio oprócz przygotowania do wyprawy na Gaszerbrumy dużo czasu pochłonął mi międzynarodowy kurs przewodnicki. Mam też nadzieję, że jesienią, gdy będę miał więcej czasu, wezmę udział w akcjach TOPR-u (Andrzej Bargiel jest ratownikiem-ochotnikiem - PAP.).
Miriam Przybyłowicz, PAP
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez