Kiedyś bronił rowerka, dziś broni tytułu. Rozmowa z Łukaszem Marczakiem

2022-07-20 09:00:00(ost. akt: 2022-07-20 09:29:36)
W sportach walki trudno o sukces bez pewności siebie — mówi Łukasz Marczak

W sportach walki trudno o sukces bez pewności siebie — mówi Łukasz Marczak

Autor zdjęcia: Adrian Robert Staszewski / archiwum zawodnika

MMA\\\ — W tym sporcie wszystko zależy od ciebie. Zostajesz sam na sam z przeciwnikiem, a cały twój sztab stoi poza klatką — mówi Łukasz Marczak. Z orzyskim wojownikiem rozmawiamy m.in. o pierwszej w życiu bójce w obronie... roweru.
Masz trzech braci. To z nimi miałeś pierwsze „sparingi” w życiu?
— Zgadza się, dwóch starszych i jeden młodszy. Każdy z nas zawsze miał swój charakterek, więc braterskie bójki przychodziły dość naturalnie. Momentami były ostre. Gdy jednak ktoś inny chciał zrobić coś złego któremukolwiek z nas, wszelkie kłótnie schodziły na dalszy plan, reszta szła za nim jak w ogień. Z perspektywy czasu wiem, że daliśmy się mocno rodzicom we znaki. Nie mieli z nami lekko. Byliśmy dość niesfornymi dzieciakami, musieli interweniować nie raz.

O co najczęściej "walczyliście"?
— O wszystko (śmiech). Kto pierwszy może grać na komputerze, kto ma pomóc tacie w jakiejś sprawie itd... Było nas czterech, można było więc kombinować. Choć nie ze wszystkiego jestem dumny, to cieszę się, że zdążyłem zasmakować dzieciństwa takiego, którego nie poznają już obecne dzieciaki. Wtedy karą był zakaz wychodzenia do kumpli na podwórko. Dziś często bywa tak, że trudno małolatów wyciągnąć z domu.

Pamiętasz swoją pierwszą bójkę?
— Pewnie, nie zapomnę jej do końca życia. Typowa bitka z chłopakiem z pobliskiego osiedla. Miałem ok. 9-10 lat. Gość uszkodził mi rower, który dostałem na pierwszą komunię. I to pomimo faktu, że prosiłem wcześniej, by go zostawił. Nic jednak do niego nie docierało. W końcu się złapaliśmy, trafiłem go prostym idealnie w nos. Szybki koniec, moja wygrana. Trochę obawiałem się kłopotów, było dość dużo krwi. Czułem jednak i satysfakcję, bo więcej rowerka mi już nie zabierał (śmiech).

Kiedy zacząłeś interesować się sportami walki?
— Dość wcześnie. W dużej mierze dzięki mojemu tacie, który do dziś lubi obejrzeć dobry boks. Od małego oglądałem z nim walki Andrzeja Gołoty, Tomka Adamka czy Darka Michalczewskiego. Stary, oldschoolowy boks. Mike Tyson bił jakby miał młoty w rękach. Często w weekendy zarywałem nockę, żeby obejrzeć walki, które odbywały się głównie w USA. Później rodzice zamontowali w domu kablówkę, mieliśmy Extreme Sport [m.in. z serią The Ultimate Fighter — przyp. red], coraz bardziej wkręcałem się w tematykę MMA.

Co kręciło Cię w tej formule najbardziej?
— Nieprzewidywalność, cwaniactwo, spryt i to, że to sport indywidualny. Wszystko co zrobisz w walce zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Nie oglądasz się na kolegów, zostajesz sam na sam z przeciwnikiem, bo cały twój sztab stoi poza klatką.

Gdyby nie sporty walki, to za co byś się wziął?
— Pewnie zająłbym się na poważniej crossfitem, wraz z pływaniem i siłownią, bo uwielbiam fakt bycia sprawnym. Oczywiście inne sporty nie są mi obce, potrafię kopnąć piłkę, ale… to nie to.

Pamiętasz swój pierwszy trening?
— Co do dnia. 5 maja 2012 roku. Pamiętam też, że nigdy w życiu nie byłem bardziej zmęczony i nigdy w życiu nie miałem większych zakwasów. Ale, o dziwo, nie zwymiotowałem po zajęciach, jak kilku moich kolegów. Było ciężko, ale wiedziałem, że chcę iść w tę stronę.

Długo czekałeś na sukcesy?
— Przyszły po 4 miesiącach treningów. Na X Mistrzostwach Polski Viet Vo Dao w Sochaczewie, podczas których wystartowałem w kategorii Chi Vat [grappling+BJJ — przyp. red]. Zdobyłem złoto, wszystkich rywali poddusiłem tzw. gilotyną, choć finał wygrałem dopiero po dogrywce.

W którym momencie wziąłeś się już „na poważnie” za sporty walki?
— Konkretniejsza przygoda zaczęła się wtedy, gdy założyłem mundur i zostałem oddelegowany do wojskowej sekcji sportów walki. Wtedy zaczęły się bardziej poważne wyjazdy, zawody i walki. Wspinając się po kolejnych szczeblach, zacząłem występować wreszcie na Mistrzostwach Wojska Polskiego czy Mistrzostwach Służb Mundurowych. Obecnie jest na tych imprezach poziom, którego nie powstydziliby się organizatorzy gal z topowych, polskich grup promotorskich.

Który sukces obecnie daje Ci najwięcej satysfakcji?
– Brąz Mistrzostw Wojska Polskiego w MMA, który wywalczyłem w 2018 roku. Ale to nie koniec, to dopiero początek. Celem, do którego dążę, jest przywiezienie złota z tej imprezy. Zrobię wszystko, by zrealizować go już w przyszłym roku. Chcę też zadebiutować w zawodowym MMA. To marzenie zrodziło się w mojej głowie wiele, wiele lat temu. Powoli nadchodzi czas, by je spełnić.

Jako dzieciak walczyłeś w obronie roweru. Umiejętności wyniesione w późniejszych latach z sali treningowej przydały się na ulicy?
– Powinienem powiedzieć, że nie. Ale, niestety, wiele razy. Głównie w samoobronie, broniąc siebie lub kogoś z bliskich. Ale były i sytuacje, gdy ktoś słysząc, że trenuję prowokował, bo „chciał się sprawdzić”. Takie walki jednak mnie nie kręcą. Poza tym z roku na rok jestem coraz dojrzalszy, coraz lepiej rozumiem czym może skończyć się tego typu „zabawa”. Trenuję dla siebie, dla sportu. Gdy jednak ktoś atakuje, nie mam zamiaru uciekać.

Sporty walki są odpowiednie dla młodzieży?
– Zdecydowanie. Kształtują charakter, a i mniej głupot przychodzi do głowy. W tym wieku, niestety, przynajmniej część zaczyna różne przygody z alkoholem i innymi używkami. Lata temu, nie chcę kłamać, sam nie byłem święty w kwestii procentów. Sporty walki nie idą jednak w parze z używkami. Szczerze współczuję temu, kto pojawiłby się z kacem na sali treningowej. Tam nie ma taryfy ulgowej, żaden trener nie będzie patrzył na to, że wróciłeś z imprezy.

Jak zachęciłbyś dzieciaki i młodzież do wizyty w sali treningowej?
– Właściwie to… nawet niekoniecznie muszą iść w sporty walki. To oczywiście piękne dyscypliny, które mi odpowiadają najbardziej. Najważniejsze, by dzieciaki po prostu wyszły z domów, zaczęły żyć innym życiem niż to w komputerze czy telefonie. Wyniki ostatnich badań pokazały, że obecnie polskie dzieciaki tyją najbardziej w całej Europie. Czas, by przestały "gnić" bezczynnie w marazmie.

Wkrótce ruszają wojskowe mistrzostwa nie w MMA, a w brazylijskim jiu-jitsu. Weźmiesz udział?
– Pewnie, przygotowuję się w sekcji sportowej 15 BZ w Giżycku. Moje szanse? Jak zawsze, widzę je duże, bo w sportach walki trudno o sukces bez pewności siebie. Zasuwam ile mogę, by obronić tytuły wywalczone w tamtym roku, czyli złoto i srebro. Już nie mogę się doczekać [Łukasz Marczak dopiął swego, z mistrzostw Polski w Mińsku Mazowieckim wrócił ze złotem w kat. GI, czyli walki w kimonach — przyp. red]. Tym bardziej, że tuż po zawodach rozpoczynam urlop.

W wojsku dostrzegają Twoje sukcesy w oktagonie lub na macie?
– Tak. I jest to dla mnie duże źródło motywacji do dalszej pracy. Bo na dobre słowo i wsparcie mogę liczyć nie tylko od kolegów z sekcji, ale i od przełożonych. Szczególne podziękowania chciałbym skierować w tej kwestii do majora Jacka Szczęsnego, opiekuna wojskowej sekcji sportowej w 15 BZ. Chyba tylko on sam wie ile trudu wkłada w to, by nam wszystkim dobrze się trenowało, by niczego nam nie brakowało. Świetny oficer, świetny człowiek.

Wspomniałeś o zawodowym debiucie. Kiedy się go spodziewać?
– Jeszcze za wcześnie, by zdradzać konkrety. Ale pewne przymiarki są już ku temu robione. Być może uda się jeszcze w tym roku. Zdradzić mogę tyle, że w debiucie planuję spróbować się w formule full contact. W amatorskich zmaganiach startuję w limicie do 70 kg, ale w profesjonalnych skłaniałbym się raczej ku kategorii 66 kg. Myślę, że byłoby to optymalne rozwiązanie.

Kamil Kierzkowski

— Najważniejsze, by dzieciaki wyszły z domów, zaczęły żyć innym życiem niż to w komputerze czy telefonie — przekonuje obrońca tytułu mistrza Polski
fot. Adrian Robert Staszewski/archiwum zawodnika