Kacper Kozłowski: Sierpień w domu? To coś nowego
2017-07-31 10:00:00(ost. akt: 2017-07-30 22:48:06)
— Zdaję sobie sprawę, że nie robię się młodszy. Ale wierzę, że jeśli zdrowie dopisze, to jeszcze nogi mogą mnie ponieść — mówi 30-letni Kacper Kozłowski z AZS UWM Olsztyn, który pierwszy raz od 12 lat lekkoatletyczne MŚ obejrzy w telewizji.
— Czujesz się zawiedziony brakiem powołania na mistrzostwa świata w Londynie (3-14 sierpnia — red.)?
— Tak, aczkolwiek już przed mistrzostwami Polski myślałem, że jeżeli nie będę miał w Białymstoku co najmniej czwartego miejsca, to nie mogę być pewny niczego. I to się sprawdziło: zająłem piąte miejsce, no i — mimo że zwykle na docelową imprezę jedzie czołowa szóstka z mistrzostw Polski — to drużyna na Londyn została skompletowana beze mnie.
— Bo trener kadry Józef Lisowski do czołowej czwórki z MP dokoptował wicemistrza Europy juniorów Tymoteusza Zimnego oraz mistrza kraju, ale na 400 m ppł. Patryka Dobka...
— Tymoteusz Zimny na pewno zaskoczył, bo 46,04 sek. to jest naprawdę bardzo dobry rezultat, więc jemu to powołanie jak najbardziej się należy. Natomiast chyba nikt nie spodziewał, że jako szóstego pan Lisowski weźmie do drużyny płotkarza. Ale zadecydował tak, a nie inaczej, i pozbył się mnie ze składu.
— Takie pomysły już przecież były: brąz mistrzostw świata w Osace w 2007 r. zdobył razem z panem m.in. specjalista od płotków Marek Plawgo...
— Tylko że w wielu wcześniejszych sezonach — można powiedzieć, że właśnie od czasu Marka Plawgo — brał sześciu czterystumetrowców, a płotkarz był brany pod uwagę ewentualnie gdzieś tam dodatkowo. Jako ten siódmy, którego zawsze można wstawić do drużyny, ale który formalnie nie figurował w składzie sztafety 4x400 metrów. Bo i nie było takiej potrzeby: zgłaszało się sześciu „normalnych” czterystumetrowców, a płotkarz jechał na MŚ jako płotkarz, bo i tak już na miejscu do sztafety można wstawić praktycznie każdego, kto jest na tej imprezie. Jak by było trzeba, to i Paweł Fajdek (znakomity młociarz — red.) mógłby wystartować u nas w sztafecie...
— Jak rozumiem, gdyby trener Lisowski chciał, to by cię zabrał na mistrzostwa świata?
— Oczywiście, że tak: w Białymstoku byłem piąty, a nie siódmy czy ósmy. Ale widocznie doświadczony zawodnik nie jest mu potrzebny i nie widzi we mnie kogoś, kto mógłby pomóc tej sztafecie. Dlatego zadecydował tak, a nie inaczej. A że nasze ścieżki nie od dziś jakoś za bardzo się nie łączą i mamy różne poglądy na różne sprawy, więc ze swojego punktu widzenia po prostu oszczędził sobie kłopotów...
— Do czwartego w Białymstoku Łukasza Krawczuka zabrakło niewiele. Tylko 0,12 sek. i nie zostawiłbyś trenerowi pola manewru: byłbyś w ekipie na Londyn i tyle. Choć i tak poprawiłeś tam swój najlepszy wynik sezonu o 0,61 sek. (z 47,18 sek. na 46,57 — red.)...
— Tak na dobrą sprawę pół kroku, może krok, i już chyba nie byłoby możliwości, żebym nie pojechał na mistrzostwa świata... A co do czasów: ten sezon zaczął się w ogóle nie po mojej myśli, bo myślałem, że spokojnie będę miał 47 sekund, a było prawie 47 i pół. Kolejne dwa starty też niewiele dobrego wniosły i postanowiliśmy z trenerem porządnie się przygotować do mistrzostw Polski (trenerem Kacpra jest były biegacz, jego ojciec Zbigniew Kozłowski — red.). Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak długo w Spale: pięć tygodni... W eliminacjach było swobodnie uzyskane 47,02, a więc już lepiej niż do tej pory, a w finale urwałem z tego jeszcze prawie pół sekundy. Mimo mojego nie najlepszego samopoczucia, bo tego dnia nie do końca byłem sobą. Ale i tak znacznie się poprawiłem, więc moja dyspozycja szła w górę.
— Niedosyt jest tym większy, że po 2007 r. i wspaniałym biegu w Osace brałeś udział we wszystkich czterech kolejnych mistrzostwach świata.
— A wcześniej, w 2005 i 2006, też miałem imprezy mistrzowskie w swoich kategoriach wiekowych, więc można powiedzieć, że pierwszy raz od 2004 roku nie jadę na imprezę docelową. Sierpień w domu to dla mnie nowe doświadczenie (uśmiech).
— Rodzina pewnie się cieszy...
— Najbardziej chłopcy, a żona trochę mniej, bo chciała, żeby mi się powiodło i teraz też to przeżywa. Ale trzeba szukać plusów tej całej sytuacji, a plusem jest to, że spędzę z rodziną dużo więcej czasu niż zazwyczaj, bo aż do listopada i początku przygotowań do kolejnego sezonu nie mam żadnego obozu. Na pewno to dobrze zrobi zwłaszcza naszym chłopakom, którzy bardzo przeżywają każdy mój wyjazd.
— Jak wytrzymałeś te pięć tygodni w Spale?
— Była praca do zrobienia, więc musiałem wytrzymać. A argument jest jeden, kluczowy: w Olsztynie nie ma gdzie biegać. W stolicy województwa nie ma stadionu, gdzie senior, młodzieżowiec czy nawet junior mógłby się przygotować do imprez docelowych. Ile pieniędzy — klubowych, z federacji sportu czy z miasta — można by zaoszczędzić, gdyby taki obiekt był w Olsztynie; nie trzeba by było jeździć po Polsce... Nie ma stadionu, to zawodnicy będą wyjeżdżać, a nowi tu nie przyjdą, bo do czego mają przyjść? Do rozsypującego się stadionu w Kortowie, na którym nikt nic nie robi? Jak nie będzie obiektu, to niedługo nie będzie też lekkoatletów w Olsztynie...
— Planujesz jeszcze jakieś starty w tym sezonie?
— Zaraz po mistrzostwach, 16 sierpnia, jest Memoriał Sidły w Sopocie, gdzie chciałbym pobiec... 800 metrów. O ile dostanę miejsce w biegu, bo to dość dobrze obsadzony mityng, a ja na tym dystansie mam czystą kartę. Odpocznę trochę od 400 m, dla głowy to nawet lepiej. Zresztą w programie nie ma 400, tylko 300, a później już 800 m. Trener bardziej się skłaniał do trzysetki, ale ja postanowiłem się spróbować na 800 m. Od lat chodziło mi po głowie, żeby zakończyć sezon tym dystansem i pewnie to będzie ciekawe doświadczenie (uśmiech). Mam trzy tygodnie, żeby trochę się do tego przygotować i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Może udałoby się poprawić rekord życiowy...
— A ile wynosi ten dotychczasowy?
— Minuta, 52 sekundy i 40 setnych, a ustanowiłem go gdzieś tak 8-10 lat temu w Warszawie... Pamiętam wynik, bo wygrałem wtedy bieg, który miał być prowadzony na 1.48,00, no i ośmiusetmetrowcy z połowy kraju przyjechali biegać za „zającem”. Ale mieli takiego „zająca”, że opędził ich wszystkich czterystumetrowiec, i to ze słabym czasem (uśmiech).
— Pewnie sam jesteś ciekaw, co z tego wyjdzie.
— Powiem tak: 800 metrów to jest ostatni dystans spośród tych, na których startowałem i na którym ojciec jeszcze ma lepszy wynik ode mnie. Od kilku lat się śmiejemy, że 800 m mu daruję. Bo 100, 200, 400 i 600 metrów są „moje”, a to 800 m to już mu chyba odpuszczę. O ile dobrze pamiętam, jego życiówka to jest 1.48,39 i... nie sądzę, że dam radę tyle pobiec, bo to dość przyzwoity wynik. Ale może, kto wie... Jeszcze się okaże, że zmarnowałem talent, bo powinienem nie 400, ale 800 m biegać (śmiech).
— W listopadzie ruszasz z przygotowaniami do nowego sezonu: czyli nie składasz jeszcze broni?
— Skoro byłem piąty na mistrzostwach Polski i nie pojechałem na mistrzostwa świata, a mógłbym, a nawet powinienem, bo moja dyspozycja rosła, to jeszcze bym spróbował to pociągnąć. Za rok są mistrzostwa Europy, mniejsza impreza, gdzie na poprzednich dwóch zdobywaliśmy medale, więc kto wie. Mam tylko nadzieję, że — w przeciwieństwie do tego roku — obejdzie się bez komplikacji zdrowotnych po drodze. Chociaż w tym wieku te wszystkie lata treningów w nogach coraz bardziej czuć... Jak zdrowie pozwoli, to może jeszcze coś się ruszy i koło 46 sekund się zakręcę, a to pozwoli mi pewnie pojechać na ME. W tym roku bywało ciężko i różne myśli przychodziły do głowy, a jednak mistrzostwa Polski pokazały, że jeszcze nie jest ze mną tak źle. Czemu więc mam nie spróbować powalczyć jeszcze w kolejnym roku...
PIOTR SUCHARZEWSKI
— Tak, aczkolwiek już przed mistrzostwami Polski myślałem, że jeżeli nie będę miał w Białymstoku co najmniej czwartego miejsca, to nie mogę być pewny niczego. I to się sprawdziło: zająłem piąte miejsce, no i — mimo że zwykle na docelową imprezę jedzie czołowa szóstka z mistrzostw Polski — to drużyna na Londyn została skompletowana beze mnie.
— Bo trener kadry Józef Lisowski do czołowej czwórki z MP dokoptował wicemistrza Europy juniorów Tymoteusza Zimnego oraz mistrza kraju, ale na 400 m ppł. Patryka Dobka...
— Tymoteusz Zimny na pewno zaskoczył, bo 46,04 sek. to jest naprawdę bardzo dobry rezultat, więc jemu to powołanie jak najbardziej się należy. Natomiast chyba nikt nie spodziewał, że jako szóstego pan Lisowski weźmie do drużyny płotkarza. Ale zadecydował tak, a nie inaczej, i pozbył się mnie ze składu.
— Takie pomysły już przecież były: brąz mistrzostw świata w Osace w 2007 r. zdobył razem z panem m.in. specjalista od płotków Marek Plawgo...
— Tylko że w wielu wcześniejszych sezonach — można powiedzieć, że właśnie od czasu Marka Plawgo — brał sześciu czterystumetrowców, a płotkarz był brany pod uwagę ewentualnie gdzieś tam dodatkowo. Jako ten siódmy, którego zawsze można wstawić do drużyny, ale który formalnie nie figurował w składzie sztafety 4x400 metrów. Bo i nie było takiej potrzeby: zgłaszało się sześciu „normalnych” czterystumetrowców, a płotkarz jechał na MŚ jako płotkarz, bo i tak już na miejscu do sztafety można wstawić praktycznie każdego, kto jest na tej imprezie. Jak by było trzeba, to i Paweł Fajdek (znakomity młociarz — red.) mógłby wystartować u nas w sztafecie...
— Jak rozumiem, gdyby trener Lisowski chciał, to by cię zabrał na mistrzostwa świata?
— Oczywiście, że tak: w Białymstoku byłem piąty, a nie siódmy czy ósmy. Ale widocznie doświadczony zawodnik nie jest mu potrzebny i nie widzi we mnie kogoś, kto mógłby pomóc tej sztafecie. Dlatego zadecydował tak, a nie inaczej. A że nasze ścieżki nie od dziś jakoś za bardzo się nie łączą i mamy różne poglądy na różne sprawy, więc ze swojego punktu widzenia po prostu oszczędził sobie kłopotów...
— Do czwartego w Białymstoku Łukasza Krawczuka zabrakło niewiele. Tylko 0,12 sek. i nie zostawiłbyś trenerowi pola manewru: byłbyś w ekipie na Londyn i tyle. Choć i tak poprawiłeś tam swój najlepszy wynik sezonu o 0,61 sek. (z 47,18 sek. na 46,57 — red.)...
— Tak na dobrą sprawę pół kroku, może krok, i już chyba nie byłoby możliwości, żebym nie pojechał na mistrzostwa świata... A co do czasów: ten sezon zaczął się w ogóle nie po mojej myśli, bo myślałem, że spokojnie będę miał 47 sekund, a było prawie 47 i pół. Kolejne dwa starty też niewiele dobrego wniosły i postanowiliśmy z trenerem porządnie się przygotować do mistrzostw Polski (trenerem Kacpra jest były biegacz, jego ojciec Zbigniew Kozłowski — red.). Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak długo w Spale: pięć tygodni... W eliminacjach było swobodnie uzyskane 47,02, a więc już lepiej niż do tej pory, a w finale urwałem z tego jeszcze prawie pół sekundy. Mimo mojego nie najlepszego samopoczucia, bo tego dnia nie do końca byłem sobą. Ale i tak znacznie się poprawiłem, więc moja dyspozycja szła w górę.
— Niedosyt jest tym większy, że po 2007 r. i wspaniałym biegu w Osace brałeś udział we wszystkich czterech kolejnych mistrzostwach świata.
— A wcześniej, w 2005 i 2006, też miałem imprezy mistrzowskie w swoich kategoriach wiekowych, więc można powiedzieć, że pierwszy raz od 2004 roku nie jadę na imprezę docelową. Sierpień w domu to dla mnie nowe doświadczenie (uśmiech).
— Rodzina pewnie się cieszy...
— Najbardziej chłopcy, a żona trochę mniej, bo chciała, żeby mi się powiodło i teraz też to przeżywa. Ale trzeba szukać plusów tej całej sytuacji, a plusem jest to, że spędzę z rodziną dużo więcej czasu niż zazwyczaj, bo aż do listopada i początku przygotowań do kolejnego sezonu nie mam żadnego obozu. Na pewno to dobrze zrobi zwłaszcza naszym chłopakom, którzy bardzo przeżywają każdy mój wyjazd.
— Jak wytrzymałeś te pięć tygodni w Spale?
— Była praca do zrobienia, więc musiałem wytrzymać. A argument jest jeden, kluczowy: w Olsztynie nie ma gdzie biegać. W stolicy województwa nie ma stadionu, gdzie senior, młodzieżowiec czy nawet junior mógłby się przygotować do imprez docelowych. Ile pieniędzy — klubowych, z federacji sportu czy z miasta — można by zaoszczędzić, gdyby taki obiekt był w Olsztynie; nie trzeba by było jeździć po Polsce... Nie ma stadionu, to zawodnicy będą wyjeżdżać, a nowi tu nie przyjdą, bo do czego mają przyjść? Do rozsypującego się stadionu w Kortowie, na którym nikt nic nie robi? Jak nie będzie obiektu, to niedługo nie będzie też lekkoatletów w Olsztynie...
— Planujesz jeszcze jakieś starty w tym sezonie?
— Zaraz po mistrzostwach, 16 sierpnia, jest Memoriał Sidły w Sopocie, gdzie chciałbym pobiec... 800 metrów. O ile dostanę miejsce w biegu, bo to dość dobrze obsadzony mityng, a ja na tym dystansie mam czystą kartę. Odpocznę trochę od 400 m, dla głowy to nawet lepiej. Zresztą w programie nie ma 400, tylko 300, a później już 800 m. Trener bardziej się skłaniał do trzysetki, ale ja postanowiłem się spróbować na 800 m. Od lat chodziło mi po głowie, żeby zakończyć sezon tym dystansem i pewnie to będzie ciekawe doświadczenie (uśmiech). Mam trzy tygodnie, żeby trochę się do tego przygotować i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Może udałoby się poprawić rekord życiowy...
— A ile wynosi ten dotychczasowy?
— Minuta, 52 sekundy i 40 setnych, a ustanowiłem go gdzieś tak 8-10 lat temu w Warszawie... Pamiętam wynik, bo wygrałem wtedy bieg, który miał być prowadzony na 1.48,00, no i ośmiusetmetrowcy z połowy kraju przyjechali biegać za „zającem”. Ale mieli takiego „zająca”, że opędził ich wszystkich czterystumetrowiec, i to ze słabym czasem (uśmiech).
— Pewnie sam jesteś ciekaw, co z tego wyjdzie.
— Powiem tak: 800 metrów to jest ostatni dystans spośród tych, na których startowałem i na którym ojciec jeszcze ma lepszy wynik ode mnie. Od kilku lat się śmiejemy, że 800 m mu daruję. Bo 100, 200, 400 i 600 metrów są „moje”, a to 800 m to już mu chyba odpuszczę. O ile dobrze pamiętam, jego życiówka to jest 1.48,39 i... nie sądzę, że dam radę tyle pobiec, bo to dość przyzwoity wynik. Ale może, kto wie... Jeszcze się okaże, że zmarnowałem talent, bo powinienem nie 400, ale 800 m biegać (śmiech).
— W listopadzie ruszasz z przygotowaniami do nowego sezonu: czyli nie składasz jeszcze broni?
— Skoro byłem piąty na mistrzostwach Polski i nie pojechałem na mistrzostwa świata, a mógłbym, a nawet powinienem, bo moja dyspozycja rosła, to jeszcze bym spróbował to pociągnąć. Za rok są mistrzostwa Europy, mniejsza impreza, gdzie na poprzednich dwóch zdobywaliśmy medale, więc kto wie. Mam tylko nadzieję, że — w przeciwieństwie do tego roku — obejdzie się bez komplikacji zdrowotnych po drodze. Chociaż w tym wieku te wszystkie lata treningów w nogach coraz bardziej czuć... Jak zdrowie pozwoli, to może jeszcze coś się ruszy i koło 46 sekund się zakręcę, a to pozwoli mi pewnie pojechać na ME. W tym roku bywało ciężko i różne myśli przychodziły do głowy, a jednak mistrzostwa Polski pokazały, że jeszcze nie jest ze mną tak źle. Czemu więc mam nie spróbować powalczyć jeszcze w kolejnym roku...
PIOTR SUCHARZEWSKI
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Nioe ma co płakać #2299349 | 178.235.*.* 1 sie 2017 18:24
kiedyś ten dzień, miesiąc i tak by nadszedł toże Dobek teraz biega płotki to nie oznacza, że był bardzo dobrym 400 metrowcem w juniorach. Najlepszym właściwie. A ten młodzieniec jest lepszy od ciebie...
odpowiedz na ten komentarz