Majewski: Dwie dwójki z przodu to byłoby coś
2017-02-22 12:00:00(ost. akt: 2017-02-22 16:22:38)
Tomasz Majewski jest jednym z trzech kulomiotów, którzy w całej historii igrzysk olimpijskich zdołali obronić złoty medal. W 2016 roku w Rio de Janeiro Polak zajął szóste miejsce, ale i tak był najlepszym Europejczykiem.
— Po igrzyskach w Pekinie stwierdził pan, że będzie jeszcze startował przez osiem lat. I tak też się stało. Czy równie dobrze zaplanował pan swoją przyszłość po zakończeniu kariery sportowej?
— To wszystko jeszcze jest za świeże. Konkretne plany to miałem na sport, bo byłem z tym doskonale zaznajomiony i mogłem sobie wszystko dokładnie ustawiać oraz realizować. Teraz nie mam ścisłych planów; chcę działać dalej i cieszyć się życiem.
— Ale niektórym ciężko jest kończyć przygodę ze sportem. Taki problem ma na przykład skoczek narciarski Janne Ahonen, który kończył karierę, a potem ją wznawiał. I tak w kółko...
— Nie powinien tak robić. Lepiej się trzymać swoich pierwotnych decyzji. Na pewno tego nie zrobię, nie mam takich ambicji ani ciągot, bo to rzadko kiedy dobrze się kończy. Nie widzę powodu, by rozdrabniać swoją karierę. Lepiej skończyć w dobrym momencie, kiedy człowiek jest na szczycie, niż sztucznie ją przedłużać.
— Czyli „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, jak śpiewał zespół Perfect
— Dokładnie. A jak ktoś nie wie, kiedy powinien odejść, wtedy ma problem.
— Podczas kariery sportowej udzielił pan wielu wywiadów, czy zatem były jakieś pytanie, których miał już pan serdecznie dość? Na przykład o początkach pańskiej przygody ze sportem?
— Najbardziej nie znosiłem pytań sztampowych typu: „co czułem na podium?”. Jednak nadal udzielam wielu wywiadów, więc daleko od takich pytań nie ucieknę...
— A czy zdarzało się — jak to niekiedy dzieje się podczas rozmów z politykami — że powiedział pan: „a dlaczego nie zapytacie mnie o to czy tamto”?
— Oczywiście, zwłaszcza gdy chciałem coś przekazać od siebie. Wtedy może niezbyt często, ale jednak sugerowałem pytanie. Zazwyczaj działo się to wówczas, gdy poczułem lepszą chemię z dziennikarzem, gdy po prostu fajnie mi się z nim rozmawiało, gdy czułem, że wywiad zmierzał w dobrą stronę.
— Podczas kariery sportowcy mają lepsze i gorsze dni, ale niekiedy jest też tak, że wyniki przekraczają ich najśmielsze oczekiwania. Panu też to się zdarzyło?
— Z tego, co pamiętam, dwa razy. Swego czasu startowałem pod koniec sezonu w Dubnicy. Czułem się wtedy naprawdę słabo i konkurs w moim wykonaniu nie wyglądał wspaniale, bo kula lądowała w okolicach 20,30-20,40 m. Nagle wyszło mi jedno pchnięcie, uzyskałem 21,45 m i w efekcie zająłem pierwsze miejsce. Rzeczywiście zdziwiłem się wtedy bardzo, bo nie liczyłem na taki wynik.
Drugi przypadek miał miejsce w Splicie podczas Pucharu Interkontynentalnego. Już sama rozgrzewka była istną makabrą. Mimo iż bardzo chciałem, to miałem problemy z osiągnięciem 20 m. Sądziłem już, że wyjdzie z tego straszne dno, ale potem jakoś się zebrałem w sobie. Nakręcałem się z każdym rzutem i ostatecznie uplasowałem się na drugiej pozycji z wynikiem 21,20 m. Chociaż przez większość tych zawodów myślałem, że nic z tego nie będzie, bo kula nie chciała ze mną współpracować.
— No to teraz czas na najgorsze występy w karierze...
— Żadnej koszmarnej wpadki nie pamiętam. Oczywiście jakieś na pewno były, ale widać nie były aż tak wielkie, by pozostać w mojej głowie. Przypominam sobie za to pewien... trening, podczas którego pchnąłem z miejsca prawie 20 m! Czułem się tak rewelacyjnie, że już miałem w głowie, jakie to ja rekordy na tym treningu pobiję. Ale gdy przyszedł pełen ruch, czyli doślizg, nic z tych planów nie wyszło, bo pchałem jedynie około 20,40 m.
— Jest pan dwukrotnym mistrzem olimpijskim, ale jest coś, czego nie udało się panu osiągnąć? Może tych magicznych 22 metrów?
— Właśnie tego chyba najbardziej żałuję, bardziej nawet niż mistrzostwa świata, którego byłem blisko. Dwie dwójki z przodu to byłaby kropka nad "i', ale się nie udało. Trudno. Tak już zostanie. Jednak większość swoich szans wykorzystałem, dlatego czuję się sportowcem spełnionym.
— No to teraz pewnie będzie pan startował w zawodach oldbojów?
— Nie, nie i jeszcze raz nie! Miałem jedną karierę, która już się definitywnie skończyła. Pchnięcie kulą jest bardzo miłym zajęciem, jak się pcha daleko. W innym przypadku już tak przyjemnie nie jest.
— Kilka lat temu mówił pan, że po zakończeniu kariery wyobraża siebie w domu w kapciach. I co, siedzi pan teraz w kapciach przed telewizorem?
— Nie, bo wygrałem wybory na szefa Warszawsko-Mazowieckiego Związku Lekkiej Atletyki, jestem też wiceprezesem w PZLA. Zostałem w sporcie, co mnie cieszy. Pracuję w innej roli, może nie tak przyjemnej, ale cały czas czerpię z tego satysfakcję. Chcę, żeby moja dyscyplina się rozwijała. Mamy koniunkturę na lekką atletykę i dobrych ludzi, więc chcielibyśmy mieć tych sukcesów jeszcze więcej.
— To była jedynie pańska decyzja?
— Tak, ale nie kryję, że część środowiska też mnie do tego nakłaniała. Zawsze powtarzam, że niektórzy sportowcy, zwłaszcza ci wybitni, powinni brać na siebie odpowiedzialność za swoją konkurencję, bo to może tylko jej pomóc.
— Czy teraz myśli pan o wejściu do władzach światowej lekkiej atletyki?
— Z tym może być bardzo ciężko, bo to już duża polityka, ale spróbować warto. Na pewno będzie trudno, bo na pewne rzeczy mamy niewielki wpływ. Nasza pozycja jest jednak na tyle silna, że Polsce takie miejsce się należy, chociażby we władzach europejskich.
— Wiele wskazuje na to, że już niedługo polska „królowa sportu” może mieć pociechę z całkiem sporej grupy utalentowanych sportowców. W pańskiej konkurencji mamy Konrada Bukowieckiego, poza tym są jeszcze oszczepniczka Maria Andrejczyk czy sprinterka Ewa Swoboda. Kto z nich, według pana, ma szansę na największe sukcesy?
— Każdy, ale największe szanse ma Maria, bo to właśnie ona była najbliżej dużego medalu. Poza tym to świetna i poukładana dziewczyna. Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to powinna wejść na stałe do czołówki światowej. Z takimi wynikami może walczyć o najwyższe laury. Podobnie szanse mają Konrad i Ewa. W lekkiej atletyce tkwi duży potencjał, mamy sporo młodych ludzi, którzy przychodzą do niej i wiedzą, co chcą osiągnąć.
— W ubiegłym roku Bukowieckiego oskarżono o doping...
— Nie była to żadna afera! Całe to zdarzenie nie powinno mu zaszkodzić w karierze. Nadal pcha daleko i jest obecnie jednym z faworytów do medali. Podobnie jak Michał Haratyk. W mojej ulubionej opcji widzę ich obu naraz na podium wielkich imprez. A jeśli już wspomnieliśmy o dopingu, to trzeba z nim walczyć i karać dopingowiczów. Z tym że widmo kary musi być na tyle drastyczne, aby zawodnicy nie mieli takich pomysłów. To jedyny sposób. No i edukować, by nie było takich głupich wpadek, jak u Konrada.
Przemysław Kurszewski
— To wszystko jeszcze jest za świeże. Konkretne plany to miałem na sport, bo byłem z tym doskonale zaznajomiony i mogłem sobie wszystko dokładnie ustawiać oraz realizować. Teraz nie mam ścisłych planów; chcę działać dalej i cieszyć się życiem.
— Ale niektórym ciężko jest kończyć przygodę ze sportem. Taki problem ma na przykład skoczek narciarski Janne Ahonen, który kończył karierę, a potem ją wznawiał. I tak w kółko...
— Nie powinien tak robić. Lepiej się trzymać swoich pierwotnych decyzji. Na pewno tego nie zrobię, nie mam takich ambicji ani ciągot, bo to rzadko kiedy dobrze się kończy. Nie widzę powodu, by rozdrabniać swoją karierę. Lepiej skończyć w dobrym momencie, kiedy człowiek jest na szczycie, niż sztucznie ją przedłużać.
— Czyli „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, jak śpiewał zespół Perfect
— Dokładnie. A jak ktoś nie wie, kiedy powinien odejść, wtedy ma problem.
— Podczas kariery sportowej udzielił pan wielu wywiadów, czy zatem były jakieś pytanie, których miał już pan serdecznie dość? Na przykład o początkach pańskiej przygody ze sportem?
— Najbardziej nie znosiłem pytań sztampowych typu: „co czułem na podium?”. Jednak nadal udzielam wielu wywiadów, więc daleko od takich pytań nie ucieknę...
— A czy zdarzało się — jak to niekiedy dzieje się podczas rozmów z politykami — że powiedział pan: „a dlaczego nie zapytacie mnie o to czy tamto”?
— Oczywiście, zwłaszcza gdy chciałem coś przekazać od siebie. Wtedy może niezbyt często, ale jednak sugerowałem pytanie. Zazwyczaj działo się to wówczas, gdy poczułem lepszą chemię z dziennikarzem, gdy po prostu fajnie mi się z nim rozmawiało, gdy czułem, że wywiad zmierzał w dobrą stronę.
— Podczas kariery sportowcy mają lepsze i gorsze dni, ale niekiedy jest też tak, że wyniki przekraczają ich najśmielsze oczekiwania. Panu też to się zdarzyło?
— Z tego, co pamiętam, dwa razy. Swego czasu startowałem pod koniec sezonu w Dubnicy. Czułem się wtedy naprawdę słabo i konkurs w moim wykonaniu nie wyglądał wspaniale, bo kula lądowała w okolicach 20,30-20,40 m. Nagle wyszło mi jedno pchnięcie, uzyskałem 21,45 m i w efekcie zająłem pierwsze miejsce. Rzeczywiście zdziwiłem się wtedy bardzo, bo nie liczyłem na taki wynik.
Drugi przypadek miał miejsce w Splicie podczas Pucharu Interkontynentalnego. Już sama rozgrzewka była istną makabrą. Mimo iż bardzo chciałem, to miałem problemy z osiągnięciem 20 m. Sądziłem już, że wyjdzie z tego straszne dno, ale potem jakoś się zebrałem w sobie. Nakręcałem się z każdym rzutem i ostatecznie uplasowałem się na drugiej pozycji z wynikiem 21,20 m. Chociaż przez większość tych zawodów myślałem, że nic z tego nie będzie, bo kula nie chciała ze mną współpracować.
— No to teraz czas na najgorsze występy w karierze...
— Żadnej koszmarnej wpadki nie pamiętam. Oczywiście jakieś na pewno były, ale widać nie były aż tak wielkie, by pozostać w mojej głowie. Przypominam sobie za to pewien... trening, podczas którego pchnąłem z miejsca prawie 20 m! Czułem się tak rewelacyjnie, że już miałem w głowie, jakie to ja rekordy na tym treningu pobiję. Ale gdy przyszedł pełen ruch, czyli doślizg, nic z tych planów nie wyszło, bo pchałem jedynie około 20,40 m.
— Jest pan dwukrotnym mistrzem olimpijskim, ale jest coś, czego nie udało się panu osiągnąć? Może tych magicznych 22 metrów?
— Właśnie tego chyba najbardziej żałuję, bardziej nawet niż mistrzostwa świata, którego byłem blisko. Dwie dwójki z przodu to byłaby kropka nad "i', ale się nie udało. Trudno. Tak już zostanie. Jednak większość swoich szans wykorzystałem, dlatego czuję się sportowcem spełnionym.
— No to teraz pewnie będzie pan startował w zawodach oldbojów?
— Nie, nie i jeszcze raz nie! Miałem jedną karierę, która już się definitywnie skończyła. Pchnięcie kulą jest bardzo miłym zajęciem, jak się pcha daleko. W innym przypadku już tak przyjemnie nie jest.
— Kilka lat temu mówił pan, że po zakończeniu kariery wyobraża siebie w domu w kapciach. I co, siedzi pan teraz w kapciach przed telewizorem?
— Nie, bo wygrałem wybory na szefa Warszawsko-Mazowieckiego Związku Lekkiej Atletyki, jestem też wiceprezesem w PZLA. Zostałem w sporcie, co mnie cieszy. Pracuję w innej roli, może nie tak przyjemnej, ale cały czas czerpię z tego satysfakcję. Chcę, żeby moja dyscyplina się rozwijała. Mamy koniunkturę na lekką atletykę i dobrych ludzi, więc chcielibyśmy mieć tych sukcesów jeszcze więcej.
— To była jedynie pańska decyzja?
— Tak, ale nie kryję, że część środowiska też mnie do tego nakłaniała. Zawsze powtarzam, że niektórzy sportowcy, zwłaszcza ci wybitni, powinni brać na siebie odpowiedzialność za swoją konkurencję, bo to może tylko jej pomóc.
— Czy teraz myśli pan o wejściu do władzach światowej lekkiej atletyki?
— Z tym może być bardzo ciężko, bo to już duża polityka, ale spróbować warto. Na pewno będzie trudno, bo na pewne rzeczy mamy niewielki wpływ. Nasza pozycja jest jednak na tyle silna, że Polsce takie miejsce się należy, chociażby we władzach europejskich.
— Wiele wskazuje na to, że już niedługo polska „królowa sportu” może mieć pociechę z całkiem sporej grupy utalentowanych sportowców. W pańskiej konkurencji mamy Konrada Bukowieckiego, poza tym są jeszcze oszczepniczka Maria Andrejczyk czy sprinterka Ewa Swoboda. Kto z nich, według pana, ma szansę na największe sukcesy?
— Każdy, ale największe szanse ma Maria, bo to właśnie ona była najbliżej dużego medalu. Poza tym to świetna i poukładana dziewczyna. Jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, to powinna wejść na stałe do czołówki światowej. Z takimi wynikami może walczyć o najwyższe laury. Podobnie szanse mają Konrad i Ewa. W lekkiej atletyce tkwi duży potencjał, mamy sporo młodych ludzi, którzy przychodzą do niej i wiedzą, co chcą osiągnąć.
— W ubiegłym roku Bukowieckiego oskarżono o doping...
— Nie była to żadna afera! Całe to zdarzenie nie powinno mu zaszkodzić w karierze. Nadal pcha daleko i jest obecnie jednym z faworytów do medali. Podobnie jak Michał Haratyk. W mojej ulubionej opcji widzę ich obu naraz na podium wielkich imprez. A jeśli już wspomnieliśmy o dopingu, to trzeba z nim walczyć i karać dopingowiczów. Z tym że widmo kary musi być na tyle drastyczne, aby zawodnicy nie mieli takich pomysłów. To jedyny sposób. No i edukować, by nie było takich głupich wpadek, jak u Konrada.
Przemysław Kurszewski
TOMASZ MAJEWSKI
Urodzony w 1981 roku, czterokrotny olimpijczyk oraz dwukrotny mistrz olimpijski (2008, 2012), wicemistrz świata (2009), złoty (2010) i brązowy medalista (2014) mistrzostw Europy, halowy mistrz Europy (2009) i dwukrotny brązowy medalista halowych mistrzostw świata (2008, 2012), mistrz uniwersjady (2005), wielokrotny medalista mistrzostw Polski i dziesięciokrotny (na stadionie i w hali) rekordzista kraju.
Źródło: Gazeta Olsztyńska
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez