Kto nie pracuje, ten nie je

2014-09-17 18:03:38 (ost. akt: 2014-09-17 18:13:13)
Stanisław Masiul, Krystyna Ćwir i Stanisław Skrobot przy pomniku upamiętniającym zesłanych na Sybir, który znajduje się na węgorzewskim cmentarzu komunalnym

Stanisław Masiul, Krystyna Ćwir i Stanisław Skrobot przy pomniku upamiętniającym zesłanych na Sybir, który znajduje się na węgorzewskim cmentarzu komunalnym

— Dla Polaków nazwa „Sybir” stała się symbolem zbrodniczego zesłania, nieludzkiej katorgi, powolnej śmierci i cierpienia za Polskę — mówi Krystyna Ćwir, wiceprezes Zarządu Koła Związku Sybiraków w Węgorzewie. — Po siedemdziesięciu pięciu latach od sowieckiej zbrodni ciągle odbudowujemy pamięć. Naszym obowiązkiem jest upamiętnianie losów zesłańców polskich na Syberię.

„Po tragicznej dacie 17 września 1939 roku, dnia napaści Związku Sowieckiego na Polskę, nastąpiły aresztowania Polaków na masową skalę, a później deportacje polskich rodzin na Syberię. Podróż na nieludzką ziemię odbywała się w bydlęcych wagonach”. Taki początek ma historia członków Związku Sybiraków w Węgorzewie, którzy przed siedemdziesięciu pięciu laty przeżyli sowiecki horror. Niewolnicza praca ponad siły, głód, upokorzenie, przeszywająca tęsknota za rodziną i ojczyzną pozostawiły głębokie rany, które krwawią pomimo upływu lat.

Trzy tygodnie
w bydlęcym wagonie

Stanisław Skrobot, prezes Zarządu Koła Związku Sybiraków w Węgorzewie, miał dwanaście lat, kiedy przyszli po jego rodzinę.

— Mieszkaliśmy na wsi koło Wilna. Sowieci najpierw zabrali moich rodziców. Ja byłem wtedy w szkole, na przechowanie wzięła mnie nauczycielka. Mieszkałem u niej i dalej uczyłem się — wspomina pan Stanisław. — Po pół roku przyjechali po mnie. Zapytali, który to Stanisław Skrobot i powiedzieli: bierz książki, zbieraj się, pojedziesz z nami. Zamknęli mnie w piwnicy, w której przesiedziałem sam dwie doby. Potem zawieźli mnie na pociąg, trafiłem do wagonu, w którym byli już siostra i brat.
Pan Stanisław pamięta dokładnie, że w bydlęcym wagonie jechało dwadzieścia osiem osób. Podróż do Krasnojarska trwała trzy tygodnie.

— Tam rozładowali pociąg i zawieźli nas do cegielni. Zamieszkaliśmy w świeżo wybudowanych barakach, po siedem osób w „pokoju”. Pracowaliśmy w tej cegielni, a nasi rodzice w kołchozie, trzysta kilometrów od nas. Pisaliśmy listy i prośby, po trzech latach ściągnęliśmy rodziców do nas. Wszyscy musieli pracować, i tak upływał dzień po dniu. W marcu 1953 roku, kiedy umarł Stalin, „odtajało”, dali nam dokumenty i mogliśmy jechać, gdzie chcieliśmy. Siostra wyszła za mąż i tam została, a my wróciliśmy tutaj.

Budzę się
i słyszę stukot
kół pociągu

Krystyna Ćwir, wiceprezes Zarządu Koła ZS w Węgorzewie, mieszkała w Studzienicznej (koło Augustowa). Na Sybir (do obwodu irkuckiego) wraz z rodziną trafiła „w pierwszej kolejności” — 10 lutego 1940 roku. Miała dwanaście lat.

— Sowieci wywieźli ponad trzysta tysięcy osób, z których ponad jedenaście tysięcy zmarło — mówi pani Krystyna i zamkniętymi oczami przypomina sobie każdy szczegół strasznej podróży. — To był wagon bydlęcy, w którym tłoczyło się sześćdziesiąt osób. Wielkim problemem było załatwianie spraw fizjologicznych. To był bardzo mroźny rok, więc przeznaczona do tych „spraw” dziurka w wagonie zamarzała. Ogrzewania prawie nie było, bo ileż ciepła mógł dać jeden mały piecyk. Było tak zimno, że wszystkie metalowe części wagonu były oszronione. A my byliśmy tak spragnieni wody, że lizaliśmy ten szron. Brakowało też jedzenia. Karmili nas okropnie. Jednego dnia dostaliśmy zupę, innego „kipitok”, czyli wiadro gorącej wody, innego dnia trochę chleba. Przez całe pięć tygodni podróży marzyliśmy o jedzeniu, byliśmy tak wygłodzeni. Kiedy budzę się w nocy, słyszę miarowy stukot kół pociągu. Tak mi ta podróż zapadła w pamięć.

Walka o
przetrwanie

Pani Krystyna zamieszkała w starym baraku, który był podzielony na kwatery, oddzielone od siebie ściankami do połowy wysokości baraku.
— Pchły, wszy i pluskwy były na porządku dziennym. Panowały okropne warunki. Mieszkaliśmy tam sześć lat — dodaje nasza rozmówczyni. — Jak wyglądało nasze życie? Codziennie praca, praca i jeszcze raz praca. To była walka o przetrwanie. Wszyscy od 15. do 80. roku życia musieli pracować. To była ciężka praca w lesie, w tajdze, gdzie był górzysty teren, w tartaku albo przy budowie torów w głąb tajgi. Na początku zrobili wielkie zebranie wszystkich zesłańców i przez cały dzień odczytywali listę, kto do jakiej pracy został przeznaczony.

Węgorzewianka opowiada, że była bardzo drobną dziewczynką, małą i chudą, więc nie musiała pracować.
— Chodziłam do szkoły, uczyłam się pisać i czytać po rosyjsku — mówi pani Krystyna. — Moim zadaniem było też stanie w kolejce po wodę. Na cały obóz była jedna studnia, więc w tej kolejce spędzałam godziny. Co to było za szczęście, jak już dostałam trochę wody!

Kto nie pracuje,
ten nie je

Stanisław Masiul z powiatu wileńsko-trockiego został zesłany na Sybir 2 października 1951 roku.
— Miałem wtedy dziewięć miesięcy. Razem z rodziną po czterech tygodniach podróży trafiliśmy do Krasnojarska. Zawieźli nas do kołchozu, który nazywał się „Droga do komunizmu” — wspomina jeden z najmłodszych Sybiraków w węgorzewskim Kole ZS. — Rodzice pracowali fizycznie. Mama przy bydle, ojciec w polu albo w tajdze. Pracowali wszyscy, bo w kołchozie panowała zasada: kto nie pracuje, ten nie je. Tam urodziła się moja siostra. Do Polski wróciliśmy w 1956 roku, po śmierci Stalina. Miałem wtedy już sześć lat i pamiętam, że kiedy zobaczyłem pociąg, pomyślałem, że wygląda jak nasz dom na kołach.

Zobacz: kresy.wm.pl

Archangielsk,
Uzbekistan,
Besarabia

10 lutego 1940 roku swój rodzinny dom na Wołyniu musiała opuścić Zofia Źrebiec. Wraz z rodzicami, dwiema siostrami i bratem została zesłana do Archangielska.
— Tatuś chorował i zmarł po roku. Mama sprzątała baraki. Po amnestii trafiliśmy od Uzbekistanu. Mnie i dwie siostry mama oddała do rosyjskiego domu dziecka. Brat pracował w kołchozie — opowiada pani Zofia. — Potem znalazłyśmy się w polskim domu dziecka. Starsze dzieci musiały zbierać bawełnę w kołchozie, a jesienią przebierać pomidory w bunkrach. W 1946 roku trafiłyśmy do Polski, do domu dziecka w Gostyninie. Mama z bratem wrócili do kraju późniejszym transportem. Brat znalazł mieszkanie w Mrągowie, więc się tam sprowadziliśmy.
Zofia Kibiłko życie nie zesłaniu zna tylko z opowieści:
— Moi rodzice zostali zesłani do Besarabii i ja się tam urodziłam. Rodzice ciężko pracowali, mama była bardzo młoda. Kiedy mogliśmy wrócić do kraju, wybraliśmy Ziemie Odzyskane, bo nasze rodzinne strony (tereny rzeszowskiego) były zniszczone.

Nadzieja trzymała
nas przy życiu

— Kiedy nastały lżejsze czasy, pozwolili ludziom wyjeżdżać. Ale pod jednym warunkiem: ci, którzy chcieli ruszyć w świat, musieli przyjąć sowieckie obywatelstwo — wspomina Krystyna Ćwir. — Ludzie wyjeżdżali, wyludniało się, więc mogliśmy powiększyć swoją kwaterę. W niedzielę odbywały się targowiska, na których każda rzecz kosztowała trzy ruble. Potem, kiedy ojciec trafił do Ludowego Wojska Polskiego, było nam trudno przeżyć. Chodziłam w tajgę i zbierałam jagody, robiliśmy zupę z chwastów. Czasami udało się zdobyć parę ziarenek pszenicy albo liść kapusty. Brat pracował przy koniach i czasami kradł owies z sieczką. Człowiek musiał nauczyć się kraść, i nikt się tego nie wstydził. Co jakiś czas rozchodziły się wieści, że będą nas wywozić, że wrócimy do siebie. I tak żyliśmy z dnia na dzień z nadzieją, że wrócimy. To nadzieja utrzymywała nas przy życiu.

Emilia Fedusio
e.fedusio@gazetaolsztynska.pl

Czy jest ktoś, kto nie słyszał o Westerplatte? Chyba nie. A ilu z nas słyszało coś o żołnierzach pułku Korpusu Ochrony Pogranicza "Podole"?. Pewnie niewielu. A ci żołnierze bili się nie mniej dzielnie z czerwonoarmistami, jak żołnierze majora Sucharskiego z Wehrmachtem. - Przewaga Sowietów bardzo duża, bijemy się uporczywie i będę starał się jak najdłużej moje kierunki osłaniać - meldował 17 września 1939 roku Marceli Kotarba, dowódca pułku.


17 września 1939 roku Odziały Armii Czerwonej zaatakowały Polskę. Polskie dowództwo zakazało stawiania oporu Armii Czerwonej, w przypadku innym niż natarcie wroga lub próba rozbrojenia. Do wielu jednostek ten rozkaz jednak nie dotarł, inne zaatakowane broniły się. W czasie walk z Sowietami zginęło około 3 tysięcy żołnierzy. Ostatnie boje polscy żołnierze stoczyli z Sowietami pod koniec września 1939 roku.

Ten atak ze wschodu załamał możliwość prowadzenia skutecznej walki obronnej przeciwko Niemcom. Gorsze były jednak późniejsze następstwa. Jeszcze we wrześniu 1939 Sowieci rozstrzelali około 2,5 tysiąca polskich jeńców. Potem był Katyń
i wywózki na Syberię, które objęły kilkaset tysięcy osób.

Ostatnim akordem sowieckiego terroru były tzw. masakry więzienne w czerwcu-lipcu 1941 roku, kiedy to NKWD zamordowała około 35 tysięcy więźniów politycznych, z czego 7 tysięcy w samym Lwowie.

W 2013 roku Sejm ustanowił 17 września Dniem Sybiraka.

Igor Hrywna17 września: dzień Apokalipsy:


Komentarze (1)

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. as #1496142 | 83.11.*.* 29 wrz 2014 19:41

    charaszo parabotajesz niemnożko pakuszajesz tak mi kiedys powiedzial niemiec bedacy w sowieckiej niewoli

    odpowiedz na ten komentarz