Jedzenie dla matki dał mi litewski ksiądz

2014-09-12 15:11:20 (ost. akt: 2014-09-12 15:18:15)
Jedzenie dla matki dał mi litewski ksiądz

Autor zdjęcia: Bartosz Cudnoch

- Matka sprzedała ostatnią krowę, żeby zapłacić podatek. Wychodząc, powiedziała, że za to, co zostanie, kupi sierp - wspomina urodzona w Surkontach Wanda Fiedorowicz. - Ale zamiast matki z sierpem przyszedł Adamonis, znajomy Litwin. — Rosjanie zabrali ją z drogi! — powiedział. — Nie wiem, gdzie wywieźli!

Wanda Fiedorowicz pokazuje swoje legitymacje i odznaczenia. Żadnych fotografii z Surkont w w gminie Raduń w powiecie Lida, niegdyś w granicach Rzeczpospolitej (dzisiaj Białoruś), gdzie urodziła się w 1929 roku, nie ma. Zaginęły.
— Mój tata, Wacław Jocz, był w Surkontach i Pielasie sołtysem! — mówi z dumą.

— Nasz majątek po dziadku, liczył 30 ha. Dla Rosjan, którzy później zajęli te tereny, było to wystarczającym powodem, żeby uznać nas za kułaków.
Wychowywała się w domu, w którym Józef Piłsudski był niekwestionowanym autorytetem. Miała troje rodzeństwa, siostrę i dwóch braci. Wcześnie poznała "smak" pracy na gospodarce. Doiła krowy, opiekowała się drobiem. — Mieliśmy radio, więc tata orientował się, co się dzieje w Europie — wspomina. — Byłam za mała, żeby coś zrozumieć, ale dorośli mówili o wojnie. Skończyłam dwie klasy szkoły powszechnej w Pielasie. Więcej nie zdążyłam. We wrześniu 1939 roku do wsi weszli Rosjanie. Nie zrobili nam nic złego, ale po raz pierwszy usłyszeliśmy o groźbie wywózki.

Nie zdążyli ich wywieźć, co spotkało innych. 22 czerwca 1941 roku Niemcy napadły na ZSRR. Akurat jedli śniadanie, kiedy samoloty zaczęły zrzucać bomby. Potem weszli Niemcy. Wacława Jocza pozostawili na stanowisku sołtysa.
— Dlaczego? — zastanawia się pani Wanda. — Bo był człowiekiem mądrym, zaradnym i potrafił godzić zwaśnione strony. Tam obok siebie żyli Polscy, Białorusini, Litwini, więc o konflikt nie było trudno.

W partyzantce


Po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej zaczęła się tworzyć partyzantka Armii Krajowej. Poszli do niej dwaj bracia pani Wandy, Stanisław i Wacław. Z czasem wciągnięto i ją.
— Zaczęłam od funkcji wartownika — opowiada. — Na przykład chłopcy nocują w naszej stodole. Ja idę rano na pastwisko palować krowy i pilnie patrzę, czy czasem wojsko się nie pojawia. Albo jadę rowerem i przewożę informacje dla leśnych! Spryciara!
Któregoś dnia poprosiła dowódcę AK w Lidzie o broń. — Po co ci broń? — zapytał. — Ty i bez broni walczysz jak dorośli mężczyźni!

Po Stalingradzie wojna przeniosła się znowu na Zachód. Wrócili Rosjanie. Kiedy władza radziecka się umocniła, zabrano się za "kułaków". — Tatę wywieziono na Sybir! — opowiada. — Potem Stacha i Wacława. Wacław trafił do kopalni złota na Kołymie. Pracował w strasznych warunkach. A nas rozparcelowano, zburzono budynki gospodarcze, zostawiono tylko dom. Dopiero wtedy poczułam, co to głód!

Matka sprzedała ostatnią krowę, żeby zapłacić podatek. Wychodząc, powiedziała, że za to, co zostanie, kupi sierp. Ale zamiast matki z sierpem przyszedł Adamonis, znajomy Litwin. — Rosjanie zabrali ją z drogi! — powiedział. — Nie wiem, gdzie wywieźli!

Po jakimś czasie dowiedziała się, gdzie ją trzymają i postanowiła dostarczyć paczkę. Jedzenie wyżebrała od ludzi. — Między innymi od księdza Litwina. Dobrym był ten ksiądz człowiekiem. Jego też represjonowano! — wzdycha pani Wanda.



W Gułagu


Żeby nie umrzeć z głodu, poszła pracować na tory. Układała kamienie. Choć słaniała się na nogach, pracowała po 12 godzin. — W końcu NKWD zabrało i mnie! — dodaje. — Pewnie ktoś im zdradził, że byłam w partyzantce. — Inne dziewczyny też powyłapywali, choć niektóre z partyzantką nie miały do czynienia.

Był styczeń 1946 rok, kiedy wsadzili ich do bydlęcych wagonów i wywieźli w stronę Kaliningradu. Mróz, brak wody, śledzie na posiłek i podłużna bułka czerstwego chleba na wagon. Nie potrafi określić, ile kobiet zmarło podczas transportu. — Z Kaliningradu powieźli nas na Sybir! — wspomina pani Wanda. — Po dwóch tygodniach trafiłam do gułagu za Uralem, w Krasnojarskim Kraju. Było tam mnóstwo polskich dziewcząt i kobiet!

Mówi, że obsługa gułagu jadła pieczone jelenie i prawdopodobnie żywność z paczek, które przysyłały organizacje charytatywne z Ameryki, a oni zupę z brukwi. Owszem, płacono za robotę, ale co to była za płaca. Za miesiąc harówki w tajdze, w błocie, przy wycince drzew, można było kupić worek ziemniaków. Po te ziemniaki szło się 18 km. Pewnego zimowego dnia zerwał się buran, silny, porywisty wiatr. Kiedy przyszły do gułagu, ziemniaki w workach były przemarznięte. Wywiesiły worki za okno, żeby ziemniaki odtajały. W nocy zniknęły.
— Ktoś je ukradł! — opowiada. — Taka głodówka tam panowała. Ale byli też ludzie uczciwi, co dzielili się ostatnim kęsem.
Tę gehennę przerwała śmierć Stalina. W marcu 1953 roku. — Poczułyśmy powiew wolności — pamięta.

Zaczęto je zwalniać, ale nie zapewniano biletów na pociąg, ubrań, pożywienia. W końcu jakoś dotarła do Surkontów. W tym czasie pozostali członkowie rodziny trafili już na Ziemie Odzyskane, do Olsztyna. Ojciec napisał, żeby przyjechała, ale nie miała pieniędzy na bilet. W dodatku nie chciano jej przez rok wydać paszportu.

— Chodziłam co środę do urzędu, ale zawsze wynajdywali jakieś przeszkody. Wszystko przez tę moją partyzantkę. W końcu paszport dostałam, ale pieniędzy na bilet nie. Wtedy tata wysłał mi dwa kupony materiału na ubranie. Przekazałam je naczelnikowi wydziału w urzędzie, wręczył mi bilet. Pieniędzy nie!


Po wojnie


W Olsztynie zatrudniła się jako pokojowa w hotelu Warmińskim. Potem pracowała w hotelu robotniczym, w końcu w wytwórni tworzyw sztucznych. Założyła rodzinę, skończyła szkołę wieczorową. Trudy Sybiru dawały jednak o sobie znać, więc często chorowała. Dzisiaj pani Wanda ma troje dzieci i pięcioro wnuków, z których trójka studiuje.
Na chleb patrzy z szacunkiem, bo tyle razy jej go brakowało. Kiedy kromka upadnie, podnosi ją i całuje. Nie nudzi się, zawsze znajdzie sobie jakieś zajęcie. Jeździ na spotkania Sybiraków, na których wspominają, jak przetrwali i jak im się dzisiaj żyje.