Mój mały braciszek umierał na rękach taty i na naszych oczach – wspomnienia Genowefy Cebeniak, cz. 4

2019-11-01 10:00:00(ost. akt: 2019-11-01 08:28:19)
Zdjęcie ilustracyjne

Zdjęcie ilustracyjne

Publikujemy dziś czwartą część niezwykłych, momentami bardzo tragicznych i poruszających wspomnień Genowefy Cebeniak z Siemian (gm. Iława) z okresu wojennego i powojennego.
Autorka urodziła się 8 maja 1936 roku w Ulczu. Obecnie ma 83 lata, od 60 lat jest mieszkanką malowniczej miejscowości Siemiany (gm. Iława). Doświadczona tak trudnymi przeżyciami swoje dorosłe życie wypełnia jako społecznik, angażując się we wszystkie ważniejsze wydarzenia wśród lokalnej społeczności.




A teraz publikujemy czwartą część...

Mój mały braciszek umierał
na rękach taty i na naszych oczach

(...) Rozpoczął się kolejny horror, tyle że tym razem na ojczyźnie. Gdy ciocia opowiedziała rodzicom jakie rzeczy mają tu miejsce, że utworzyły się bandy różnych narodowości, grasujące nocami i plądrujące mieszkańców wsi z wszystkiego co cenniejsze. A w tamtych czasach ludzie naprawdę mieli niewiele, wszystko było na wagę złota, żywność, odzież… Natomiast w dzień wjeżdżają wojska polskie, niby polskie, bo niekiedy oficerowie wydają rozkazy po rosyjsku. Ludzie żyją w ciągłym strachu, nie wiedzą komu ufać, a komu nie, kto swój a kto obcy.

Tragedia w rodzinie
Nie wiem czy wówczas mieliśmy możliwość ruszyć w jakieś inne miejsce, tylko gdzie byłoby bezpieczniej? Rodzice nie chcieli, po prostu nie mieli wyboru i postanowili zamieszkać na kolonii, bo tam stały jeszcze dwa opuszczone domy, splądrowane z wszystkiego. Ich mieszkańcy dawno pouciekali, w obawie o swoje życie. Domy usytuowane były tuż przy lesie, co stwarzało pewne niebezpieczeństwo. My jednak tam zostaliśmy.

Pamiętam jak mama rozpaczała po utracie bliskich. Tak bliskich, bo niestety po dwóch dniach od podpalenia domu zmarł również ciężko ranny brat mojej mamy. Wujek zdążył jedynie opowiedzieć o tym okrutnym wydarzeniu. Otóż dom babci został spalony przez wojsko, ponieważ uważano, że są tam bandyci, i że mają broń i dużo amunicji. Nie sprawdzili nawet, że w budynku oprócz chorej, niewidomej babci mieszkają tylko mój wujek z żoną i dwójką dzieci. Rodzina wujka na szczęście wyjechała do swojej rodziny do Ulucza.

Wiele osób pytało mnie skąd znam te wszystkie szczegóły? Zdążył nam je przekazać wujek, który poparzony i ciężko ranny wydostał się z płonącego domu i dotarł do najbliższego sąsiada, który był akurat na polu. Jeszcze przed śmiercią zdołał opowiedzieć co spotkało jego i babcię. Prosił, aby ten przekazał to żonie i rodzinie. Po dwóch dniach zmarł, na skutek odniesionych ran. Może gdyby był w pobliżu lekarz miał by jakieś szanse na przeżycie. W tamtych czasach jednak nie było żadnej opieki, tym bardziej na wsi. Wydarzenie to spowodowało, że we wsi Ulucz mówiono o tym, że to wojsko musiało spalić ten dom, sądząc, że jest kryjówką bandy. A zamiast bandy i broni spalono w nim zwykłych ludzi, moją rodzinę. Pamiętam nawet, że było na tablicy ogłoszenie w tej sprawie.

Powrót do normalnego życia
Zamieszkaliśmy już na dobre na kolonii, w jednym z ostatnich domów, jakie jakoś ocalały grabieże. Ciocia ze wsi wspierała nas jak mogła, przede wszystkim żywnością, choć sama niewiele jej miała. Mimo całego okrucieństwa otaczającego nas, ludzie bardzo sobie pomagali, dzielili się tym co było. Ciocia była w dobrej sytuacji bo miała jeszcze krowę i klacz. Tata zaczął orać ziemię, ludzie dali zboże pod zasiew, ktoś przyniósł kurę, ktoś masło, inny ziemniaki i mąkę na chleb.

Zbliżała się już późna jesień, tata posiał zboże, aby na przyszły rok było co jeść. Kiedy rodzice pracowali poza domem, my dzieci zostawaliśmy same w domu. Byłam już duża, miałam wtedy prawie 10 lat. Rodzice szukali wszędzie zatrudnienia, aby przetrwać. Częstym zajęciem było wówczas młócenie zboża cepami. To była ciężka praca, często byli poza domem do późnej nocy. Należało też zadbać o opał. Zbliżała się zima, a rodzice nie mieli czym opalać dom. Codziennie chodzili do lasu po i zbierali chrust i konary, które zwozili wozem do domu. Nadeszła zima. Szkoły nie było, sklepów również, do miasta daleko. Do tego obowiązywał absolutny zakaz poruszania się. Udało nam się jakoś przetrwać tę zimę, była sroga, ale jakoś przeżyliśmy.

Wiosna 1946 rok
Wiosna była biedna, ale wyjątkowo spokojna. Oczywiście nadal trwały naloty wojska, ale ludzie zaczęli się do tego przyzwyczajać. Podczas jednego z ataków podpalają dom mojej cioci, cudem udaje się jej i jej rodzinie przeżyć. Ciocia zamieszkała u kuzynów, natomiast do nas sprowadziła się rodzina Państwa Soleckich, w sumie cztery osoby. Mieli oni dwóch synów, starszych ode mnie.
Dom w którym mieszkaliśmy należał do ich kuzynów i tak zamieszkaliśmy razem. Do dyspozycji mieliśmy trzy izby, cztery osoby od p. Soleckich, nasza czwórka i starszy, osiemdziesięcioletni pan, którego rodzina nie zabrała ze sobą. Moi rodzice postanowili się nim zaopiekować. Niestety starszy pan był schorowany i nie doczekał do Wielkanocy.

Jak chowano wówczas ludzi? Zazwyczaj bez księdza, w przypadkowym miejscu. Po jego śmierci mieszkańcy wsi zaczęli chorować na tyfus. Najpierw zachorował nasz sąsiad, po nim moja mama. Proszę sobie wyobrazić, we wsi nie ma lekarza, brakuje leków, a do szpitala nie można jechać bo jest zakaz przemieszczania się. Sąsiad nie przeżył choroby, na Wielkanoc, zamiast skromnych świąt, był pogrzeb. Baliśmy się bardzo o mamę. Jej organizm, choć wycieńczony, okazał się na tyle silny aby przetrwać chorobę. Bardzo się nią opiekowaliśmy, zabiliśmy nawet ostatnia kurę, aby ugotować pożywny rosół.
Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby mama przeżyła. Miała przecież dla kogo żyć. Mama pomału wracała do zdrowia. Bardzo wypadały jej włosy.
Pamiętam, że ktoś zdobył naftę. Jak się okazało przyniosła ona dwie korzyści, powstrzymała wypadanie włosów oraz pomogła pozbyć się strasznej wszawicy. Wszy były nie tylko we włosach, ale i na ubraniach, nie było wówczas mydła czy proszku by porządnie wyprać ubrania. Ubrania prano wówczas w popiele.

Ludzie byli niespokojni
Wiosna w pełni, ludzie zabrali się za prace rolne, rodzice dostali od cioci cielaka, mój chrzestny obiecał im źrebaka. Niby wszystko było w porządku, ale czuje się że jest coś nie tak, ludzie są niespokojni. Wieś Ulucz była jedną z najliczniej zamieszkałych. W Uluczu zawsze dużo się działo i tak pewnego dnia wpadło wojsko, bardziej rosyjskie niż polskie i zaczęło się masowe wysiedlanie do Rosji. Przybiegła do nas ciocia na kolonie aby się pożegnać w imieniu całej rodziny, zabrali już babcię na wóz i oni również zmuszeni są jechać. Ciocia poprosiła, aby tata zabrał klacz i krowę bo oni nie mogli nic ze sobą zabrać.

Nie potrafię opisać tej rozpaczy jaka towarzyszyła mi podczas rozstania z ciocią. Wszyscy płakali, ciocia prosiła tatę, aby nie zbliżał się do wioski, bo i nam będzie groziła wywózka. Tata nie posłuchał jej i podszedł pod wieś. Widział to wszystko, jak pakowano ludzi na samochody, słychać było płacz i krzyk. Gdy do nas wrócił wpadł w histerię. Płakał, że przez ostatnie pięć lat musiał przeżyć straszne upokorzenie wojny, a teraz traci swoją ukochaną mamę i jedyną siostrę. Przecież poza nimi nie miał nikogo ze swojej rodziny. Pytał nawet dlaczego Niemcy go nie zabili.

Pomału otrząsnął się z największego szoku, ma przecież żonę i dzieci, ma dla kogo żyć. Czas leczy rany, na pewno można było sobie pomóc ciężko pracując. Wtedy się nie myślało o najgorszych obrazach minionych lat. Trzeba było zadbać o rodzinę. Po wysiedleniu długo nic się nie działo. Tata pracował na roli i u nas i u cioci, było ciężko, ale tylko podczas pracy mógł psychicznie odpocząć i nie myśleć gdzie jest teraz jego rodzina.

Najdroższa nam istota…

Zaczął się następny horror, jakby nieszczęścia w naszej rodzinie było za mało. Zaczęła się następna tragedia w naszym domy, otóż mój młodszy braciszek, który miał wówczas trzy lata zachorował na dyfteryt. Tak jak w przypadku innych chorób, brakuje leków, nigdzie w okolicy nie ma lekarza. Nie ma żadnego ratunku, nie wolno nikomu ruszyć do miasta do szpitala. Wszędzie było wojsko, zabito by nas przy jakiejkolwiek próbie opuszczenia miejscowości. Brat umiera na rękach taty i na naszych oczach. Najdroższa nam istota, tego nie da się opisać.

Mama była ciągle nieprzytomna z rozpaczy. Cały ciężar dbania o dom i rodzinę spadł na tatę. Również pochówku. Na pomoc przyszli sąsiedzi, pomogli nam pochować braciszka. Jak pisałam bez księdza, bez wsparcia duchowego… straszne. Trzeba było się otrząsnąć i żyć dalej.

Dalsze losy rodziny Genowefy Cebeniak w kolejnym wydaniu Życia Powiatu Iławskiego

www.powiat-ilawski.pl (Joanna Babecka)

Komentarze (6) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Litania do Wszystkich Świętych #2812698 | 188.147.*.* 1 lis 2019 12:35

    https://www.youtube.com/watch?v=evUFKT4M kPw

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Raduo #2812720 | 88.156.*.* 1 lis 2019 13:36

    A teraz mój 7 letni syn mówi Tato nudzi mi się. Choć przeczytam Ci coś..... Przeczytałem mu cały tekst, zaskoczyło mnie ze po pierwszych 2 zdaniach zamilkł, dalej już tylko słuchał, część o smierci chłopca najbardziej go wzruszyła, wycieral łzy. Na sam koniec powiedział: To straszne co czytasz niech już tak nigdy nie będzie....... Masz rację synku niech już tak nigdy nie będzie.....

    Ocena komentarza: warty uwagi (14) odpowiedz na ten komentarz

  3. Gosia #2812859 | 88.156.*.* 2 lis 2019 01:48

    Prosimy o jeszcze! Dobrze się czyta chociaż oczywiście w smutku - dzięki

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  4. Gosia #2812860 | 88.156.*.* 2 lis 2019 01:50

    A właśnie czy wspomnienia są w wydani książkowym?

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  5. kot z wm.pl #2813365 | 88.156.*.* 3 lis 2019 11:44

    Kontekst Historyczny. Znalezione w sieci. cyt."jak chcą badacze tamtej epoki, Ulucz i sąsiednie miejscowości Hroszówka, Jabłonica Ruska oraz Wola Wołodzka stanowiły matecznik oddziału UPA, dowodzonego przez „Hromenkę”. 12 stycznia 1946 Ulucz został spacyfikowany przez 3.000 żołnierzy WP z Birczy. Wówczas spalono dwa domy, dwa młyny i aresztowano 40 mężczyzn. To był początek. 21 marca oddział UPA „Burłaki” urządził we wsi zasadzkę na oddział WP z Tyrawy Solnej, który pacyfikował okoliczne wsie ukraińskie. Zginęło 14 żołnierzy, a kilku rannych utonęło w Sanie. 29 maja do Ulucza i Jabłonicy Ruskiej ponownie wkroczyli żołnierze, spalili około 300 domów i zabili sześć osób. To był odwet za spalenie pobliskiego „polskiego” Temeszowa. Wówczas wywieziono z Ulucza na Ukrainę około tysiąca osób. W nocy z 26 na 27 czerwca dwie sotnie UPA przeprowadziły akcję na komisję wyborczą, w której zginęło czterech polskich żołnierzy. Następnego dnia nastąpił atak odwetowy, podczas którego spalono kolejne 33 domy i zabito sześciu mieszkańców. 10 września z Ulucza oddział UPA zaatakował Witryłów, Łodzinę i Hłomczę. W akcji brali udział bardzo młodzi chłopcy. Finał nastąpił 28 kwietnia 1947 r. Mniej więcej 550 ostatnich mieszkańców Ulucza zostało przesiedlonych i rozproszonych w ramach akcji Wisła. Tyle historycy.”

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

Pokaż wszystkie komentarze (6)
2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5