Po wojnie rodacy bronili wspólnego dobra na wiele sposobów

2021-06-13 16:00:00(ost. akt: 2021-06-10 13:08:42)
Jan Regulski

Jan Regulski

Autor zdjęcia: Karol Wrombel

Wyjątkowo ciepło wspominam lata szkolne, w szczególności swój pobyt w liceum pedagogicznym głównie dlatego, że odnoszą się do młodości, która jak pisał poeta, rzeźbi żywot cały i cios jej bywa wiecznotrwały, dlatego istotnie czego się człowiek za młodu nauczy, to na starość jakby znalazł. Z innych przysłów odnoszących się do jesieni życia wynika również, że coś zasiał w młodości, będziesz sobie zbierał w starości, natomiast gdzie młodość bywa leniwa, starość stanie się płaczliwa. Zdarza się także, że w młodym wieku częściej żyjemy marzeniami, w starszym więcej czasu poświęcamy wspomnieniom.
Moja młodość przypadła jednak na okres trudnego powojnia, w którym nasz naród bronił się przeciwko próbom zniewolenia. O zbrodniach, które miały wówczas miejsce w naszym kraju, dowiedziałem się znacznie później. W czasie pobytu w liceum w latach 1948-1951 byłem ciemny jak tabaka w rogu, jak noc, na jedno oko byłem ślepy, a na drugie nie widziałem, a wiadomo, że kto nie skosztował złego, nie umie docenić dobrego. Jednak w czasie pobytu w liceum nikt mi z kilku powodów oka nie otworzył na to, co działo się wówczas w Polsce. Dopiero po jego ukończeniu przejrzałem na oczy.

Mieszkałem wówczas w internacie, który stał się moim drugim domem, zaprzyjaźniłem się z kilkoma kolegami, przypadliśmy sobie do serca, byliśmy z sobą za pan brat przez cały okres pobytu w liceum. Po latach wciąż widzę w swoich wspomnieniach ich twarze. W placówce tej obowiązywał ścisły rygor. Po zajęciach, w godzinach popołudniowych był ustanowiony dwugodzinny czas na odrabianie lekcji, dyżurowali wówczas nauczyciele. Odbywały się też próby chóru, orkiestry szkolnej, przewidziany był czas na czytanie lektur. Co pewien czas odwiedzała nas pani psycholog. Rozmawiała z nami o życiu rodzinnym, przypominała przysłowia, z których wynikało, że kto naukę miewa, ten ubogim nie bywa i szczęście w świecie ma. Jest to zatem skarb drogi, ale do jego zdobycia potrzebny jest wysiłek i praca nad sobą. Zajęcie pozalekcyjne były więc rozbudowane, przestrzegano zasad: ustawiczne ćwiczenie wszystkiego dokaże, a gdzieś dobrego ćwiczenia przestał, tameś został. Żyliśmy jednak w innym świecie, poza powojenną rzeczywistością, czyli jak u Pana Bogiem za piecem.

Zapamiętałem również sobotnie spotkania organizowane w cichości ducha, bez rozgłosu, ukradkiem, gdyż bywał na nich alkohol. Raczyliśmy się nim od czasu do czasu. Zalewania oczywiście nie było, ale dyskrecja była konieczna. Jednak chodzili do szkoły i mieszkali w internacie również uczniowie pod wąsem, mający po 20 kilka lat. Był to naturalnie skutek braku szkół w okresie wojny. Mawiali młodszym, że młodość musi się wyszumieć, a kto się czego w młodym wieku nie nauczy, to może być głupim na starość, natomiast czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, a także, że alkohol pity w miarę nie szkodzi nawet w dużych ilościach. Gdy bywali podchmieleni, mawiali, że i panieneczki łykają po trzy kwarteczki, ale niekiedy przy okazji przepijają swe wianeczki. Dziewczęta mieszkały jednak oddzielnie i kontaktu z nimi w czasie zakrapianych spotkań nie było. Ci starsi koledzy wpajali jednak młodszym, przyszłym nauczycielom, przekonanie, że aby uczyć innych, trzeba samemu zdobyć potrzebną wiedzę, że dobrego bankiet nie zepsuje, bo go cnota, nie bojaźń, od złego hamuje, takiego i karczma nie zepsuje, a złego kościół nie naprawi. Klepaliśmy oczywiście biedę, trzeba było cienko śpiewać, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, dlatego sobotnie spotkania poprawiały złe samopoczucie. Byliśmy zresztą w rozkwicie życia, a zdarza się, że młodemu i kamień za węzłówko stanie, dlatego bywaliśmy zadowoleni z życia, także dlatego, że nikt nas nie nakrył, że nikt nikim nie wycierał sobie gęby, nie brał nikogo na języki ani nie oczerniał. Darzyliśmy się przyjaźnią, a wiadomo, że gdzie przyjaźń, tam radość, że najlepsza twierdza, gdzie przyjaźń z szacunkiem ludzi kojarzy, a szczera nie umiera i stare przyjaźnie nie rdzewieją, także dlatego są wciąż żywe w moich wspomnieniach.

Tamto życie jak w bajce mam wciąż przed oczami, chodzi mi też po głowie, ale w moich wspomnieniach widzę również swoich nauczycieli i podziwiam ich za rozumną służbę ojczyźnie będącej w niewoli. Uczyli jak przed wojną, mimo że ludzie Stalina próbowali zsowietyzować polskie szkoły. Nie śniło im się nawet, by ulec podobnym naciskom. Byli również bardzo mili. Np. rusycysta uczył języka rosyjskiego jako obcego. Wykonywanej pracy nie wiązał z żadną radzieckością. Miał też poczucie humoru, dlatego mawiał, że nauczy nas przez kij skakać, czyli karności. Żartobliwie napędzał nas do nauki, chciał, byśmy ją pożerali. Pamiętam, że jak po kolejnej przerwie wracaliśmy z toalety, wzmocnieni dymem papierosów, mawiał, że wchodzą kominy. Istotnie smród dymu papierosowego czuć było na odległość, ale nie czynił z naszego uzależnienia problemu. Zapamiętałem też maturę ustną, w czasie której miałem również wyprowadzić z matematyki wzór omawiany na lekcjach, który zapomniałem, ale miałem w małym palcu inny, który napisałem bezbłędnie i dostałem dobrą ocenę. Przemiły matematyk uznał widocznie, że lepiej mało, niż wcale, że lepszy rydz, niż nic. Byłem mu wówczas bezgranicznie wdzięczny, gdyż dzięki niemu zdałem egzamin dojrzałości w pierwszym terminie.

Istnieje też w moim wspomnieniu kierownik internatu, który miał brzydką żonę, ale twierdził, że się do niej przyzwyczaił, jak koń do chomąta, gdyż do rodzonej żony można się przyzwyczaić. Nie przywiązywał przeto wagi do urody. Podzielał pogląd, że uroda ciała to rzecz nietrwała, z latami więdnieje, traci cenę i kapusty nią nie okrasi. Urodziwy bywa też urzekliwy i może urody mieć dość, a rozumu ni kąska. Twierdził również, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Czuł się pokrzepiony na duchu, promieniował wręcz zadowoleniem, które wiele razy widziałem na jego twarzy, która rozjaśniała się uśmiechem zadowolenia. Ona również patrzyła na niego jak w słońce, była zadowolona, że oczarowała go sobą. Mieli przeto życie jak w Madrycie, chciało im się żyć, nie umierać. On uczył też zajęć praktycznych, ona pracowała w kuchni internackiej i przygotowywała smaczne posiłki. Dali się oboje wychowankom lubić, mimo że nie wyglądali bajecznie, kwitnąco, tip, top, ale nie zależało im na urodzie i byli szczęśliwi.

Wychowawczynią internatu była kobieta nie pierwszej młodości, będąca jeszcze panienką. Uczyła fizyki. Mogła być przekonana, że lepsze stare panieństwo, niż złe zamążpójście. Mogła także nie mieć posagu, a w tamtym czasie panna bez posagu była traktowana jak koń bez ogona i grzywy. Nie znaliśmy jej młodości, ale chętniej trzymała sztamę z chłopcami, niż z dziewczętami, stawiała nam nawet lepsze oceny. Chociaż była siwiuteńka jak gołąbek, wiedzieliśmy jednak, że lepiej siwieć niż parszywieć, nie miała odrobiny diabła w sercu, chociaż zdarza się, że rozum nie zawsze umiejscawia się pod siwizną. Z kilkoma kolegami odwiedzaliśmy ją od czasu do czasu w internacie wyrabiając sobie plecy. Braliśmy ją wówczas pod włos, wynosiliśmy pod chóry, mówiliśmy bowiem, że jest miła, przystojna i dobra, a dobrego ludzie dobrze wspominają, a dobremu dobrze czyniąc, sobie dobrze czynimy. Częstowała nas słodyczami. Dzięki dobrym układom z miłą nauczycielką, także z innymi pedagogami, w czasie pobytu w szkole włos z głowy nam nie spadł. Podane pobieżnie przykłady wskazują, że swoje liceum wspominam z przeogromną sympatią.

Pamiętam też, że jako uczniowie ceniliśmy bardzo naszą panią Dyrektor. Podobało nam się, że mimo pełnionej funkcji nie wstydziła się swego męża, który był kominiarzem, ale będąc brudnym i pijanym, przychodził do niej w czasie lekcji, zapewne po kolejne pieniądze na alkohol. Ocenialiśmy go jako osobnika nie mającego odrobiny wstydu, który kompromitował żonę, a wstyd psu zaprzedał, a jeśli wstydził się, to jak kozioł w kapuście. Koleżanki w szczególności współczuły jej, że trafiła na podobnie umorusanego diabła. Ze względu na aparycję i inne zalety, których miała w bród, zasługiwała na kogoś lepszego. Była bardzo miła, stworzyła również przesympatyczną atmosferę wśród nauczycieli i uczniów, okazała się dobrą organizatorką.

Mówiono o niej, że była komunistką. Nie znaliśmy istoty jej poglądów, poznaliśmy je znacznie później, wiedzieliśmy tylko, że była posłanką w Sejmie wybranym w 1947 roku. Nikt z nas nie wiedział wówczas, że wyniki ustalili przez jeden wieczór przysłani z Moskwy rachmistrze. Ona wiedziała o fałszerstwie, ale nie obraziła się na historię, brała udział w pracach komisji sejmowych, w zebraniach organizowanych przez władze partyjne województwa i powiatu. Nikt z nas nie wiedział wówczas, że taiła, maskowała swoje poglądy również dla dobra swego liceum, które w trudnym czasie było polską szkołą. Podzielała zapewne zdanie, że gdzie nie ma zaufania, tam nie ma zwierzania, ale istotnie cnota i w ciemnościach świeci, i w utrapieniu znajduje słodycz, ale na piecu nie lega, od uczynków zależy. Wymaga nawet poświęcenia. Jedynie złemu bywa solą w oku. Jej wysiłek służył ojczyźnie będącej w niewoli.
Pracy społecznej miała przeto mnóstwo, do psa starego i trochę, kierowanie liceum zabierało jej też dużo czasu, była ponadto matką trojga dzieci. Najmłodszy chłopiec miał 8 lat, pozostałe były nieco starsze, uczęszczały już do szkoły, a ona często przebywała poza domem. Będąc jej uczniami, znaliśmy podobny wysiłek. Wiedzieliśmy też, że rodzina bez dzieci jest jak las bez ptaków, ponadto z dzieci rosną ludzie i obywatele, dlatego postanowiliśmy porozmawiać na godzinie wychowawczej o udzieleniu jej pomocy. Nasza wychowawczyni poszła nam na rękę, zgodziła się na rozmowę o dzieciach i rodzinie, również jej rodzinie. Przypomnieliśmy sobie przy okazji przekonania, że kto ma dziatki, ma wydatki, a dobre dziatki to też skarb matki, również kto dziecko chwali, serce matki głaszcze. Nie wszyscy podzielali pogląd, że dzieci i ryby głosu nie mają, że dzieci trzeba kochać, ale także czochrać, wykorzystując różdżkę. Jednak głównie za młodu, jak każdą roślinkę naginać można i trzeba, gdyż zdarza się, że dziecko puszczone na swą wolę, zawstydza matkę swoją.

Po rozmowie z wychowawczynią pani Dyrektor wyraziła zgodę, by w sytuacjach dla niej trudnych 2-3 osobowe grupy opiekowały się jej dziećmi popołudniami. Pomagaliśmy jej dzieciom odrabiać lekcje, czytaliśmy im książeczki, chodziliśmy na spacery, wiosną i jesienią na lody itp. Można przeto ludziom pomagać, sobie rady nie dając, ale bez pomocy drugich trudno żyć na świecie i z wielu rąk większa bywa pomoc. Na pewno nie jest korzystna po czasie. Nasze dyżury wynikały z potrzeby serca. Kierowaliśmy się też opinią, że wyświadczonym dobrodziejstwem nie należy się chwalić, ale dobrodziejstwem z kolei można człowieka pozyskać. Zdarza się niestety, że dobrodziejstwa piszą niektórzy na piasku, a krzywdy na marmurze.
Pani Dyrektor nie obrażała się ani nie zaprzeczała, że jest komunistką, mimo że jej komunizm niewiele miał wspólnego z powojennym stalinizmem, który ówczesna propaganda nazywała komunizmem, choć był do niego podobny jak krowa do wiatraka albo śledź do kuropatwy. Po latach przekonałem się, że jej poglądy zbliżone były do marksizmu i miały ludzką twarz. Przychodziła od czasu do czasu na zebrania zarządu szkolnego ZMP, którego byłem członkiem, wspominała niekiedy o Karolu Marksie i jego Manifeście Komunistycznym, w którym komunizm był rozumiany jako dążenie do równości socjalnej wszystkich członków społeczeństwa, do zniesienia wyzysku istniejącego wskutek prywatnej własności środków produkcji i tworzenia społeczeństwa bezklasowego opartego na społecznej własności środków produkcji. Przemiła komunistka ceniła przeto bardziej Marksa niż Stalina. Swoją działalność traktowała także jako zasłonę dymną przed próbami zsowietyzowania jej placówki oświatowej. Była przekonana, że człowiek ma prawo być sobą, mieć własne poglądy, nie musi szczególnie w trudnym czasie zwierzać się nikomu. Podzielała też pogląd, że człowiek nie dla siebie się rodzi, żyć mu tylko dla siebie się nie godzi. Znacznie później zrozumiałem jej przekonanie, że kto nie umie udawać, nie umie panować i czynić dobra, ale kto przy dobrym stoi, złego się nie boi.

Zapamiętałem na całe życie wspomniane spotkania z aktywem szkolnym jako rozumne przygotowanie do dorosłego życia. Rozmawiała z nami rozważnie, a także chytrze, wiedziała bowiem, że nie mamy jeszcze tej wiedzy, którą ona zdobyła, ale oględnie wskazywała drogę do w miarę bezpiecznej służby ojczyźnie. Wiem po czasie, że ona była na dobrej drodze, wiedziała jednak, że na równej drodze można się także potknąć, wskazywała więc rozważnie dobrą, gdyż kto złą idzie, często się potyka, a kto wielu dróg chwyta, nie idzie, lecz błądzi, natomiast prosta bywa najkrótsza, trzeba ją jednak poznać, gdyż można nią cały świat przejść, ale krzywą trudno niekiedy progu przestąpić. Okupanci starali się wówczas młodzież i dorosłych rodaków sprowadzać z prostej drogi, by ułatwić im wchodzenie na złą. Ona wiedziała na pewno, że nawet małe zło wielkie dobro może zepsuć, że nawet z małego złego może dojść do większego, dlatego swoim młodym uczniom próbowała zabiec drogę prowadzącą do czerwonego zła, które diabli nam nadali, licho przyniosło, a przybyło go mrowie, do licha i trochę, bez zaproszenia oczywiście. Próbowała zatem chronić swych uczniów przed jego destrukcyjnym działaniem, ale także przygotowywała na rozumne i w miarę bezpieczne spotkanie z nim w dorosłym życiu.

Bardzo dokładnie zapamiętałem jedno ze wspomnianych spotkań, w czasie którego zamurowało mnie, postawiłem oczy w słup, nie wierzyłem bowiem własnym uszom, mówiąc najprościej, nie mogłem wyjść z podziwu z powodu zgłoszonej przez nią propozycji. Rzuciła mianowicie pomysł skierowany do nas, ośmiu członków zarządu szkolnego, byśmy wstąpili do partii. Powiedziała, że w organizacji tej bardzo potrzebni są ludzie wykształceni, dobrzy, mądrzy, przyzwoici, kochający swój kraj, także dlatego, że wstępują do niej obecnie męty społeczne, osobnicy mierni, dla pieniędzy, rozgłosu, którzy szkodzą sprawie polskiej. Zdarza się, że ci mali bywają czupurni, a jak po polsku zowią ich, są durni. Tacy tyle wiedzą, co zjedzą. Natomiast wy, mówiła do nas, będziecie musieli mieć oczy otwarte, gdyż mądre oczy lepiej widzą w nocy, niż głupie we dnie. Ci przedstawiciele marginesu umysłowo-moralnego za srebrniki służą obcemu państwu. Czeka was, przekonywała, spotkanie z podobnymi osobnikami. Przypomniała przy okazji kilka powiedzeń odnoszących się do podobnych miernot: człowiek bez honoru, kwiat bez odoru – niewiele wart, szkoda zwać człowiekiem, kto bydlęco żyje, każdy człowiek niecnotliwy jest dobrym obrzydliwy. Przytoczone powiedzenia pasowały jak ulał do oceny małości służącej obcemu państwu.

Dzięki legitymacji partyjnej, przekonywała innym razem, zdobytej i zdobywanej wiedzy, pogłębianej miłości ojczyzny będącej w niewoli łatwiej wam będzie tworzyć lub współtworzyć polskie placówki oświatowe, przeciwstawiając się w sposób rozumny, odpowiedzialny i w miarę bezsprzeczny, próbom ich sowietyzacji. Legitymacja partyjna będzie mogła pomóc wam w tworzeniu dobra. Przekonywała, że w trudnych czasach maskowanie poglądów ma sens. Mówiła na przykład: wiele wiedz, mało mów, można bowiem wiedzieć, a nie powiedzieć i ugryźć się w język, nabrać wody w usta, nie puścić pary, posłużyć się milczeniem, by ukręcić głowę sprawie. Z tamtych prób trafiania nam do rozumu zapamiętałem wykorzystywane wyrażenie: nie wiem – bogate słówko, wiele nim zamkniesz, wiele zbędziesz. Trafiały mi do przekonania również jej pouczenia w rodzaju, że lepszy jest zgon chwalebny, niż życie zhańbione, że dobrym człowiekiem być to zaszczyt największy, a im kto więcej wie, tym mniej wątpi, że bez nauki i łapciów trudno upleść. Chciała też, byśmy zapamiętali mądre powiedzenie, z którego wynika, że nie ten żył długo, kto wiek przeżył długi, lecz ten, kto życie wielkimi ozdobił zasługi.

Podobne rozmowy powodowały, że zasłona spadała nam z oczu, byliśmy bowiem przygotowywani do pracy w szkołach i do czynienia dobra w czasach dokonywanych zbrodni w naszym kraju, które wołały o pomstę do nieba. Przypomniała też powiedzenie, że po Bogu człowiek człowiekowi najwięcej dobra może uczynić, może być Bogiem, ale także wilkiem. Przekonała nas ośmiu oczywiście o celowości wstąpienia do partii. Zgodziliśmy się i zgodnie z obowiązującą procedurą zostaliśmy najpierw jej kandydatami. Najczęściej po 6. miesiącach obserwacji kandydaci otrzymywali legitymacje partyjne. Przyjęcie uczniów do partii spowodowało, że wśród przedstawicieli władz wojewódzkich i powiatowych o naszym liceum zrobiło się głośno. Posypały się nagrody, wyróżnienia, dyplomy, którymi władze komunistyczne spłacały dług wdzięczności za to, że szkoła pogłębia przyjaźń polsko-radzicką, traktuje okupację jako wyzwolenie. Żaden z nauczycieli nie odnosił się poważnie do podobnego wychwalania i nagradzania, traktowali je po macoszemu, mieli za psi pazur, ale dzięki nim mogli bezpieczniej uczyć polskiej miłości do ojczyzny, gdyż wzrosło zaufanie władz do liceum jako placówki komunistycznej, co było taką prawdą jak ta, że kot jaja wysiadywał, że się psy bodły, że się robaki w soli zaległy albo było jej tyle, co w koszyku wody.
Pani Dyrektor i jej nauczyciele dla dobra sprawy udawali Greka, wykręcali kota ogonem, próbowali dla dobra sprawy wielu działaczom oczy piaskiem zasypywać. Zachęcali oczywiście nie tylko uczniów, ale także dorosłych do wstępowania do organizacji tworzonych przez okupantów, by wnosić do nich polskie wartości, łagodzić szkodliwe dążenia, odkłamywać łgarstwa ich propagandy. Podzielali jednak pogląd, że prawdą świat stoi i ludzie na nim. Oczywiście świat normalny, a nie dążenie do podboju realizowane przy pomocy siły fizycznej.

Ona w szczególności ceniła poglądy polskich pozytywistów, ich dążenie do odzyskania niepodległości w sposób pokojowy. Poznała też brunatne i czerwone zło, próbowała obronić swoją szkołę przed skutkami sowietyzacji. Szczególnie po latach podziwiałem jej pracę. Brałem z niej przykład. Gdy ukończyłem liceum i po studiach pedagogicznych pracowałem w kilku szkołach i na różnych stanowiskach, także dlatego miałem okazję poznać inne placówki oświatowe, toteż byłem pokrzepiony na duchu, że bardzo dużo polskich szkół broniło się skutecznie przed narzucanymi wzorcami.
Z podanych opinii wynika, że rodacy bronili po wojnie wspólnego dobra na wiele sposobów, dlatego mimo że zostali podbici, ale nie dali się pokonać. Zdaniem Marcina Zaremby miały miejsce w tych trudnych latach „tragiczne wybory Polaków, którzy starali się zachować godność i wolność sumienia, aby być, choćby częściowo wolnym, choćby tylko we własnej głowie. Z tego punktu widzenia Polacy zdali tamten egzamin z Polski”.

Obrazek w tresci

Jan Regulski

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B