Od 200 - 300 lat moja rodzina jest związana z powiatem działdowskim

2020-09-23 20:00:00(ost. akt: 2020-09-23 13:54:17)

Autor zdjęcia: Katarzyna Wiśniewska

Na łamach "Gazety Działdowskiej" chcemy pokazać ciekawych ludzi z powiatu działdowskiego. Znasz kogoś o kim warto napisać? Napisz do nas: dzialdowo@gazetaolsztynska.pl. Mile widziane uzasadnienie. W tym tygodniu rozmawiamy z Wiesławem Kubińskim.
Jest Pan bardzo zaangażowany w sprawy związane z powiatem działdowskim, z diabetykami, różnymi organizacjami. Ciągle Pan coś robi i działa…
— Działam już od ponad 20 lat. Byłem członkiem zarządu miasta, a przez trzy kadencje radnym powiatu, w tym jedną przewodniczącym rady. Jestem zastępcą przewodniczącego komisji rewizyjnej w zarządzie głównym, zastępcą rzecznika krajowego w izbie lekarsko-weterynaryjnej. Współtworzyłem lub utworzyłem takie organizacje takie jak: Polskie Stowarzyszenie Diabetyków, które funkcjonuje już 22 lata, DKS Wkra – 26 lat, gdzie pełnię funkcję sekretarza. Z mojej inicjatywy utworzono Genius Loci Dzialdoviensis w Działdowie. Jest to stowarzyszenie, które nie ma innych członków oprócz założycieli. Ostatnio wydaliśmy książkę o Działdowie i Działdowszczyźnie. Działdowskie Towarzystwo Jeździckie – w tym roku przestałem być przewodniczącym, bo jednak mam swoje lata i troszkę trzeba odpuszczać. To tak na wstępie.

Może najpierw powie Pan coś więcej o działaniu koła diabetyków?

— Wydaliśmy 4 książki, wszystkie otrzymały pozytywne recenzje. Pierwszą książką była „Cukrzyca – tabu”. Wcześniej ludzie nie chcieli rozmawiać o cukrzycy, jakoś się z nią obnosić. Pokazaliśmy w tej książce, jak można to zrobić bez uszczerbku na psychice, a wręcz przeciwnie, gdy się odblokujemy, można się stowarzyszać, wspierać. Ta książka powstała po to, by odblokować chorych na cukrzycę. Była napisana głównie przez cukrzyków (również przez specjalistów i dietetyków). Druga książka nosi tytuł „Cukrzyca w Polsce – by żyło się lepiej”. Jesteśmy jedynym krajem w Europie, która nie ma modelu zwalczania cukrzycy. Przed wyborami do parlamentu postanowiliśmy wydać taką książkę. Tworzyło ją grono mieszane: grono, które zajmowało się leczeniem, stowarzyszenie lekarzy diabetologów, polskie stowarzyszenie diabetyków i my – jako wydawcy. Teraz wydaliśmy książkę adresowaną do chorych „Podręcznik intensywnej samoopieki i samokontroli dla osób z cukrzycą”. Cukrzyca jest nietypową chorobą, największą rolę w leczeniu i zapobieganiu pełni sam pacjent. To nie jest tak, że można iść do szpitala i wyleczyć się z cukrzycy. Nawet, gdy nie ma później objawów, bo się dobrze prowadzi i monitoruje, to i tak choruje się, tylko że bezobjawowo. Bardzo ważna jest samoopieka i samomonitoring. Ja choruje 43 lata na I typ cukrzycy, to ten najgorszy. Nie mam żadnych powikłań. Wszyscy moi koledzy z dawnych lat, niestety już się wykończyli. Mieliśmy taką grupę 20-30 osobową. Razem jeździliśmy do sanatorium, graliśmy w karty, chodziliśmy na tańce. Zostało nas tylko dwóch. Poprosiłem kiedyś pana profesora, że można by było coś zrobić z doświadczeniem, które posiadam. Zebrał on grupę osób. W tym przypadku byliśmy tylko wydawcą, a ja napisałem wstęp, natomiast nie uczestniczyliśmy w tworzeniu treści, oddaliśmy je w ręce specjalistów. Książka dostała bardzo dobre recenzje, to była chyba najlepsza książka ze wszystkich. Było 5 000 egzemplarzy, 4 000 szybko się rozeszło. Chciałem zostawić tysiąc.

Jak działa stowarzyszenie?
— Mamy taki system. Wymyślamy hasło na dany rok. Tematyka spotkań jest tworzona zawsze pod dane hasło. W tym roku jest to – ,,Cukrzyca w dobie koronawirusa". Cukrzyca, niestety należy do chorób z grona bardziej wrażliwych na zakażenie i zejście. Przykładem jest mój o dwa lata starszy kolega, z którym razem organizowaliśmy wyjazd na Ukrainę. Oprócz cukrzycy na nic nie chorował. W środę źle się poczuł, pobrano mu wymaz, wynik był pozytywny. Zaraził żonę, synowie mieszkali razem z nimi, ale nie zarazili się. Pełnił on funkcję skarbnika zarządu głównego Polskiego Stowarzyszenia Diabetyków w Warszawie. W piątek zadzwonił do szefowej, że ma się nie martwić, bo jest lepiej. W sobotę lepiej nie było, a w niedzielę w południe zmarł. To prawda, że wirus jest groźny dla diabetyków. Żeby w jakiś sposób się temu zabezpieczyć, uwrażliwić takie właśnie hasło wymyśliliśmy. Hasła na przestrzeni lat były różne, dotyczące ruchu, psychiki, diety…

Na pewno organizujecie też różnego rodzaju wydarzenia…
— Mamy stałe elementy spotkań np. rozpoczęcie i zakończenie roku edukacyjnego. Organizujemy wykład inauguracyjny i cały cykl wykładów, na ostatnim robimy test z nagrodami dla najlepszych. Przeważnie połączone jest to z zabawą, wyjazdem. Stałymi punktami są też wigilia, bal, wyjazdy rehabilitacyjne, integracyjne. Organizujemy co najmniej dwa. Jeden za granicę – zjechaliśmy już całą Europę: Paryż, Petersburg, Maltę, Grecję, Lwów, Wilno, Mińsk. Odwiedzamy też placówki rehabilitacyjne nad morzem. W tym roku zamierzamy wybrać się na basen do Mszczonowa. Największy w Europie Środkowowschodniej aquapark, otwarty w tym roku.

Współpracujecie ze szkołami?
—Oczywiście. Robimy badania przesiewowe, badamy ciśnienie, poziom cukru. Co roku jesteśmy również na „Wstąp po zdrowie”.

Jest Pan bardzo związany z działdowszczyzną…
—Jestem autochtonem. Od 200 - 300 lat moja rodzina jest związana z rejonem powiatu działdowskiego, konkretniej z Płośnicą. Ja rodziłem się w Płośnicy, mój dziadek, pradziadek itd… Ojciec – jego rodzina przyszła prawdopodobnie na te tereny trochę później z Mazowsza (To też było 150, może 200 lat temu). Autochtonów już nie jest wielu. Ja, jako lekarz weterynarz uważam, że każdy powinien mieć jakiegoś bzika, konika, który pomaga oderwać się od dnia codziennego (śmiech). Zacząłem czytać o historii, z różnych źródeł. Zacząłem od wspomnień Edena (brytyjski polityk) i rosyjskiego ministra Litwinowa. Opisywali konferencję. Zgadzała się data – nic poza tym. Doszedłem do wniosku, że historia, to taka nauka matematyczno-literacka. Są pewniaki np., że mamy datę – trudno ją zmienić, ale już interpretacja, co dobrego i co złego wydarzenie wniosło, zależy od punktu widzenia autora. Zainteresowałem się historią, a miałem rodzinę, która uczestniczyła w wielu wydarzeniach. Mój dziadek, podczas plebiscytu był górnikiem na Westfalii, specjalnie przyjechał stamtąd głosować w 1920r. Głosował za Prusami, nie za Niemcami. Wciskali wtedy propagandę, że jak wygrają, to utworzą takie państwo jak Litwa, Łotwa, Estonia. W głowie mi się nie mieściło, że taka duża przewaga w głosowaniu, była na rzecz Niemiec. Moja cała rodzina głosowała na rzecz Niemiec (śmiech), a byli katolikami! To była taka niewielka enklawa katolicka na ziemi działdowskiej. Były dwa kościoły katolickie. Gdy ogłaszano traktat przyjmujący przez Prusy religię ewangelicką, to było pierwsze państwo, które przyjęło w całości religię ewangelicką. Polska się na to godziła. Moja rodzina, mogła korzystać z kościoła katolickiego w Wielkim Łęcku. Mieszkali kawałek za Płośnicą, mieli swoje gospodarstwo i nie zależało im, żeby zmieniać religię. Co prawda część mojej rodziny przeszła na ewangelizm, ale akurat moja linia została w katolicyzmie. Mimo, że byli katolikami, głosowali za Prusami. Ja dociekałem dlaczego. Drążyłem, jak patrzeć na tę „matematykę historyczną”, żeby to nie była bajka, czy baśń. Wybuchło Powstanie Warszawskie, cała inteligencja została zniszczona, miasto w 90% zniszczone. Mówi się, że powstanie przyniosło dużo. Dużo przyniosło przede wszystkim Stalinowi. Gdyby wtedy tłumaczyło się (ale wtedy nie można było tego mówić), że robione jest to po to, aby być przed Ruskimi w Warszawie... Wtedy ruskim byłoby ciężko. Być może wtedy stalibyśmy się Finlandią, która podpisała traktat z ruskimi, ale postanowiła rządzić się swoim systemem.

Może kilka słów o wspominanej wcześniej książce?
— Chciałem napisać dzieje Działdowa i Działdowszczyzny, ponieważ po pierwsze, byliśmy jednym z czterech powiatów, które takiej książki nie mają. Po drugie, przeczytałem historię powiatu szczycieńskiego – bo to też Mazury i nidzickiego – bo kiedyś Działdowo było częścią Nidzicy. Te historie mi się nie podobały dlatego, że nie trzymały się strony matematycznej – źródeł. Było w nich dużo własnych spojrzeń na bieg wydarzeń. Widziałem to po prostu inaczej. Z tym zamysłem poszedłem do pana burmistrza, historyka Grzegorza Mrowińskiego. Burmistrz zaproponował, że zbierzemy historyków działdowskich. Zwołał spotkanie i zaczęliśmy dyskutować. Mieli to pisać sami działdowianie, ale nie ma ludzi do tego, żeby napisać dobrze książkę o Działdowie. Trzeba to pisać jednak od źródeł do końca. Po dłuższej dyskusji postanowili, że książki nie będzie, ale będą zeszyty. Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Działdowskiej już takie zeszyty wydaje. Nie chciałem tak. Wstałem i powiedziałem, że zrobię to po swojemu. Historycy wraz z burmistrzem wstawili się za mną. Szukałem środków finansowych, a mój kolega ludzi do pisania. Niestety, miałem problemy zdrowotne i na pół roku musiałem przerwać poszukiwania. Pozyskiwanie środków było gehenną. Raz samorządy chciały dofinansować, później nie. Trzeba było kilkanaście razy chodzić i rozmawiać z samorządowcami. Chodziłem, chodziłem i chodziłem, miałem już zrezygnować. Przez półtora roku włożyłem w to dużo wysiłku. Wtedy Piotr Utrata mi pomógł, nakierował mnie i pierwsze rozwiązanie, jakie położyłem na stół było zaakceptowane. Spotkałem się z marszałkiem, wytłumaczyłem w czym rzecz. W końcu, kiedy marszałek udzielił wsparcia finansowego, to nasi samorządowcy również zaczęli wspierać wydanie książki. Jak to mówią „góra czyni cuda” (śmiech). Koszt wynosił ponad 100 000 zł, wydaliśmy 1 000 sztuk z okazji 100. rocznicy podpisania traktatu wersalskiego. Byłem na jednej z imprez, która organizowana jest przez Działdowską Kuźnię Słowa i usłyszałem wiersz. Gdy go usłyszałem, to wydawało mi się, że wszystko, co jest w nim napisane, zawarte jest w książce. Za późno było, aby dołączyć wiersz do książki, więc jest to luźny załącznik do niej.

Niech Pan nam opowie o planach na najbliższe dni, lata.
— Organizujemy zawsze Dzień Kobiet. Raz-dwa razy w roku jeździmy do teatru, aby kulturalnie podnieść się w górę. Jeden taki wyjazd organizujemy dla kobiet. Zatrzymujemy się na obiad i pogaduszki. Ten wyjazd planowany był w okolicach Dnia Kobiet, jednak koronawirus pokrzyżował nam plany. Dlatego pojedziemy 23 października. W tym roku mieliśmy pojechać do Barcelony. Niestety, również pandemia wpłynęła na odwołanie wyjazdu. Byłem w Barcelonie i bardzo mi się spodobała, tak jak kiedyś Petersburg. Chciałem zawieźć tam ludzi, żeby pokazać im piękno tego miasta. Tak więc przed nami jeszcze Barcelona, Świnoujście, a także cykl tematyczny dotyczący koronawirusa.

Jest Pan bardzo zaangażowanym człowiekiem, czy dysponuje Pan wolnym czasem?
— To kwestia ułożenia sobie planu i dobrego dysponowania czasem. Nie mam go dużo. Mam domek w Tarczynach, nad samym jeziorem, przez całe życie spałem w nim może z tydzień, jakby zebrać czas z 20 lat łącznie. Nigdy nie miałem czasu, żeby tam pojechać i odpocząć. Jadę tam na 2-3 godzinki i wracam do spraw zawodowych, społecznych. Wyjeżdżam, gdy jestem zmęczony na tydzień, dwa, czasem np. do sanatorium. I wtedy ładuje akumulatory.

Jakie są Pana marzenia?
— Moim marzeniem jest, żeby wiedza zawarta w książce ,,Podręcznik intensywnej samoopieki i samokontroli dla osób z cukrzycą" dotarła do maksymalnie dużej ilości odbiorców. To książka, która daje wielkie szanse i niewykorzystanie tego byłoby dla mnie porażką. Drugim marzeniem jest zostać w takiej kondycji, jakiej jestem. Nic lepiej, nic gorzej. Zdrowie zawsze jest najważniejsze. Trzecim marzeniem jest to, aby nasz szpital stanął na nogi.

Kahu

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5