Memento mori szepcze co rano

2022-04-13 13:55:23(ost. akt: 2022-04-19 15:29:31)

Autor zdjęcia: Alina Laskowska

Po prostu Robert lub Bobi Eł — facet bez nogi, bez adresu, żyjący na skraju systemu. Na rowerze przemierza Polskę i tak ma pozostać do końca jego życia. W tej podróży nie ma mety, on ma wielki dom z rozgwieżdżonym sufitem, czyli wolność. W drodze od trzech lat.
Sam zbudował rower, wozi na nim cały swój dobytek: cztery sakwy, namiot, śpiwór i skarbonkę. Co do niej ktoś włoży, to jest na jedzenie. Nie ma domu, rachunków, zobowiązań. Jedzie tam, gdzie chce, śpi gdzie chce, lubi kawę i rozmowy z ludźmi. Rzadko nosi skarpetkę, raczej nie choruje, może poza rakiem, który zabrał mu nogę. Ale bez jednej nogi wciąż można jeździć na rowerze, odpowiedni sam sobie zbudował. Historia życia Roberta mogłaby być gotowym scenariuszem na film lub książkę. Mogłaby być także swoistym świadectwem, gdzie dobro pokonuje zło. Bo Robert w życiu zrobił wiele złego, ale zawsze wiedział, że jest w nim dobro. Potrzeba było wielu życiowych zakrętów, nawet pożegnania z życiem, aby móc to dobro odkryć.

Życiowy rollercoaster
Gdy Robert miał 5 lat, wpadł pod ciężarówkę — po tym zdarzeniu miał ciągłe problemy z nogami. Ale życie toczyło się dalej. Do 35 roku życia uważał, że był człowiekiem sukcesu.
— Robiłem karierę, byłem wysoko postawionym pracownikiem w Katowicach, później miałem swoją firmę, która niestety zbankrutowała. Zdarza się. Potem zostałem kierowcą ciężarówki. Miałem żonę, dwójkę dzieci. Kiedy jeździłem po całej Europie, wpadłem w jeden z najdziwniejszych nałogów: hazard. No i można powiedzieć, że przegrałem życie, przegrałem rodzinę, przegrałem pieniądze — mówi i przyznaje, że stoczył się tak bardzo, że w dniu śmierci ojca ukradł mu pieniądze z konta.
Na dwa lata zaszył się u mamy. Próbował sobie jakoś pomóc, lecz życie rzuciło mu kolejne wyzwanie – trzy lata więzienia za niepłacenie alimentów.
— Odsiedziałem karę w całości, nie zgodziłem się na zwolnienie warunkowe, bo myślałem, że leczę się z nałogu i nie warto wychodzić wcześniej. Można powiedzieć, że po ponad 5 latach abstynencji wyszedłem na wolność. Wróciłem do mamy. Z moją nogą było coraz gorzej, w moim zawodzie już nie mogłem pracować. Z wykształcenia jestem mechanikiem, całe życie wiązałem z samochodami. Postanowiłem znaleźć jakiś inny sposób na to, żeby zarabiać. Zacząłem robić witraże. Poznałem kobietę, z którą było mi cudownie przez kilka lat… Potem dowiedziałem się, że mam raka — opowiada Robert.
Choroba Roberta to rak płaskonabłonkowy kolczastokomórkowy, który jest pośrodku na skali złośliwości.
— Przeleżałem w instytucie onkologii w Gliwicach prawie 5 miesięcy. Przeszedłem szereg operacji. Kiedy wyszedłem ze szpitala, mój związek nie był taki sam, razem z kobietą zdecydowaliśmy się na rozstanie. Moje poprzednie życie było zrównane z ziemią, jak kiedyś Dąbrówno przez Jagiełłę. Nie chciałem wracać do mamy, która jest cudowną kobietą. 50-letni mężczyźni nie mieszkają już z mamami — opowiada Robert.

Łatwiej iść naprzód, gdy wracać nie ma gdzie...
Miał obie nogi, nic do stracenia. Z chorobą nowotworową i bagażem ciężkich doświadczeń wsiadł na rower. To było łatwiejsze niż chodzenie. Kupił najtańszy rower miejski ze wspomaganiem elektrycznym.
— Kompletnie nie wiedziałem, co muszę ze sobą zabrać w trasę. Spakowałem się w przyczepkę. Rower z przyczepką ważył 120 kg, ja 70 kg, więc było co ciągnąć. Bateria w rowerze starczała tylko na ok. 14 km, więc używałem jej tylko na podjazdach. Zajeździłem ten rower, ale i tak dojechałem na nim nad morze — opowiada.
Od początku Robert relacjonuje swoją wyprawę w mediach społecznościowych. Stworzył profil @Wyprawa na koniec życia na Facebooku i YouTube, buduje tam swoją społeczność, dzieli się przemyśleniami, zdjęciami i filmami. Dzięki temu może prowadzić zbiórkę pieniężną w Internecie, bo z tego się utrzymuje i tym się dzieli z innymi. W pewnym momencie relacje przestały się pojawiać. Robert przeżywał kryzys...
— Gdy dotarłem nad morze, zbliżała się zima. Zaproponowano mi, że jeśli nie chcę się tułać od człowieka do człowieka, to mogę zamieszkać w przyczepie kempingowej na działce. Przezimowałem tam. W moich oczekiwaniach zima miała trwać do 3 miesięcy (dojechałem tam na koniec listopada). W święta załamałem się… Napisałem na fanpage'u, że wyprawa się skończyła, że kończę relacjonować. Powyłączałem wszystkie urządzenia. Siedziałem i myślałem, czy skończyć ze sobą dzisiaj, czy poczekać do jutra… Przesiedziałem tak do marca — wspomina Robert.

Pandemonium
— W marcu chciałem opuścić przyczepę, ale wybuchła pandemia… Zrobiłem próbną rundkę – 30 km (byłem w Karwieńskich Błotach). Ludzie wtedy, widząc obcego człowieka, łapali za kamienie (śmiech). Nie dosłownie oczywiście. Było wtedy bardzo trudno. Nie było mowy, żeby być wśród ludzi, rozbić namiot itd. O nawiązaniu kontaktów i pozyskiwaniu środków nie było mowy. Przyjechali po mnie przyjaciele z Jastrzębia Zdroju i u nich przetrwałem ten czas. Po miesiącu stwierdziłem, że trzeba ruszyć znowu „do domu”, czyli w trasę. Okazało się, że mój rower wymaga gruntownego remontu. Był pomysł, żeby go naprawić, ale nie nadawał się na dalsze trasy. Wówczas mój przyjaciel powiedział mi, że ma rower, gotowy na dalsze trasy. Kupił go synowi, który miał do mnie dołączyć przez jakiś czas. Jednak nie dołączył, więc dostałem rower. No i ruszyłem dalej…

Zrobić coś dobrego
Pewnego dnia Robert postanowił, że ruszy w trasę szlakiem Jagiełły. Będzie kupował drobne pamiątki z odwiedzonych miejsc, wystawi je na licytacje, a dochód z nich przeznaczy potrzebującej osobie.
— Postanowiłem po prostu wpisać frazę „licytacje dla…” i tak znalazłem Zbyszka. Nie chciałem, żeby to było dziecko, ponieważ zauważyłem, że takie licytacje są bardzo popularne. Wybrałem 60-latka, który przechorował z sukcesem dwa nowotwory, ma trzeci i nadal chce żyć, ma dla kogo żyć — wspomina Robert — Pewnego dnia umieściłem post, w którym napisałem, że będę mądrzejszy od Jagiełły i omijam Kurzętnik. Odczytała go Aneta, która do tej pory obserwowała moją wyprawę bez większej aktywności. Tym razem zareagowała i napisała, że nie mogę ominąć Kurzętnika, bo w nim mieszka i zaprasza. I tak po raz pierwszy Robert znalazł się w okolicy Nowego Miasta Lubawskiego.
— Spędziłem z Anetą i jej bliskimi trzy dni i czułem się tam jak z rodziną. Cudowni, otwarci ludzie! Ludzie, którzy wiedzą z relacji, gdzie ruszam, oferują po drodze noclegi, tak jak zrobiła to Aneta Nalik — wyjaśnia.

Pożegnanie z nogą
Zimą 2021 roku z nogą Roberta było już naprawdę źle. Zapadła decyzja o jej amputacji. Brak nogi nie mógł oznaczać, że wyprawa się kończy. Potrzebny był nowy rower. Dzięki wsparciu przyjaciół w życiu Roberta pojawiła się trójkołowy rower Żabai. Teraz pozostało już tylko iść do szpitala i pożegnać się z nogą, co nastąpiło w styczniu 2022 roku. Dokładnie 13 stycznia odbyła się operacja. Dzięki uprzejmości przyjaciół po operacji trafił do domu letniskowego w Gąskach nad morzem, gdzie dochodził do siebie, a przede wszystkim uczył się wszystkiego na nowo. O kulach, bez nogi życie wyglądało zupełnie inaczej.

Powrót do domu...
... czyli w trasę! Już bez nogi, ale z optymizmem, siłą, nieustającą determinacją przemierzał kolejne kilometry, spotykał kolejne osoby. Wśród nich, trzeci już raz, była Aneta Nalik z Łąk Bratiańskich. Gościła Roberta kilka dni, dając nam możliwość poznania jego historii. Jego pobyt związany był też z awarią roweru, trzeba było zamówić odpowiednie części i go naprawić, aby móc bezpiecznie jechać dalej – tym razem w kierunku Ostródy.

Obrazek w tresci

Obrazek w tresci


Rodzina
Trudno nie zapytać Roberta o rodzinę. Przecież bezdomność to ostateczność, a Robert ma mamę, trzy siostry... Dlaczego wybrał życie w drodze?
— Dla mnie jedyną sensowną opcją poza pójściem na dworzec centralny w Warszawie, na którym już kiedyś mieszkałem, było jeżdżenie na rowerze… To był wtedy jedyny błysk w głowie. Oczywiście opcją mogła być mama, przyjaciele itd. Utrzymuję kontakt z całą rodziną, znajomymi. Ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, czym jest dom. Dom to nie jest tylko miejsce, gdzie można mieszkać. Tak naprawdę można mieszkać wszędzie. Jak się ma pieniądze, to można mieszkać i w hotelu, ale czy to będzie dom? Moja mama, siostry, rodzina, znajomi – oni zawsze są skłonni mi pomóc, przygarnąć czy uratować przed pandemonium. Wiedziałem, że takie opcje istnieją, ale to opcje na kilka miesięcy, rok… Potem człowiek staje się balastem. Wiedziałem, że nie będę mógł już zarabiać, więc będę wtedy ciężarem… To nie jest tak, że moja rodzina nie jest w stanie tego dać. Żadna rodzina nie jest w stanie tego dać, jeśli ma się własną pracę, dzieci, życie. Rodziny składają się z wielu osób i ta całość, wszyscy członkowie rodziny musieliby to zaakceptować. Pewnie i by zaakceptowali, ale ja tego nie widzę, nie czuję. Trudno by mi było uwierzyć w to, że nie jest to wyłącznie zobowiązanie wobec brata, syna czy przyjaciela — wyjaśnia Robert.

Social media
— Jeżdżę, fotografuję, filmuję i opowiadam wam o życiu, jakiego pewnie niewielu doświadczy. To wcale nie jest taka lekka praca — mówi Robert i zaprasza do siebie. Wystarczy wpisać „Wyprawa na koniec życia”, aby poznać jego historię, obserwować wyprawę i być może wspomóc finansowo, aby jego codzienność była odrobinę lżejsza. Robert nie ukrywa, że żyje ze środków zebranych na internetowej zbiórce lub tych wrzuconych do puszki przy rowerze. To nie są duże kwoty, niewiele mu potrzeba, a jak ma nadwyżkę, to dzieli się z innymi. Wspiera zbiórkę dla Zosi i Łukasza, wspiera też przyjaciela z Rolki Reggae Rajd, który nieustannie pomagał innym, teraz sam potrzebuje pomocy.
— Ludzie myślą, że znalazłem wygodny i łatwy sposób na życie. Jeżdżę sobie na rowerze, a inni wpłacają kasę na moje konto — mówi Robert — Od początku wyprawy, na zbiórkę w internecie wpłynęło niecałe 20 tys. złotych. Jak się to podzieli przez 3 lata, to dniówka naprawdę nie jest bogactwem. Wspierając „wyprawę” darczyńcy pomagają mi żyć, ale wspierają też wspomagane i inicjowane przeze mnie akcje pomocy innym, których kilka już się zadziało, dzieje i będzie działo.

Dlaczego tak?
— Z wyborami jest tak, że zawsze z zewnątrz wydaje się, że jest kilka opcji. Natomiast trzeba sobie uświadomić, że ludzie, których często nie rozumiemy – bezdomni, alkoholicy, narkomani itd. (mówi się, że zostali nimi z wyboru, poniekąd tak jest) – wybrali z tego co mieli, ze swojego punktu widzenia jedyną możliwość. Trzy lata temu dla mnie jedyną, sensowną opcją poza pójściem na dworzec centralny w Warszawie, na którym już kiedyś mieszkałem, było jeżdżenie na rowerze. To był wtedy jedyny błysk w głowie i tak już zostało...
Pojechał dalej, obudził się pewnie w okolicy Miłomłyna. Ciekawe, czy w ogóle rozbił namiot. Mówi, że dobry śpiwór wystarczy – jak nie pada, kładzie się tak po prostu pod gwiazdami. Dziś ma ponad trzy tysiące przyjaciół i wielki dom z rozgwieżdżonym sufitem.


Fot. Alina Laskowska
"Wędruję, pracuję, pomagam sobie i innym. Jestem coraz lepszym człowiekiem w mojej własnej ocenie. A to ze sobą trzeba umieć żyć, by być szczęśliwym. Mój rak był już dla mnie i wrogiem, i przyjacielem. Walczyłem z nim i prosiłem jak przyjaciela, by się pośpieszył i mnie uwolnił od siebie samego. Dziś po prostu współistniejemy. Robimy swoje. On jest po stronie nieuniknionego. Memento mori szepcze co rano. A ja pytam, a po co? Skoro nie dziś, to nic mnie to nie obchodzi, bo dziś należy do mnie i będę bardzo zajęty."

Alina Laskowska
a.laskowska@gazetaolsztynska.pl