Mój Olsztyn: Katar strzelaj, czyli chłopaki z klasy B

2021-02-14 20:33:22(ost. akt: 2021-02-15 08:28:46)

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

Amatorska piłka nożna odmrożona, informuje Warmińsko-Mazurski Związek Piłki Nożnej. Od 12 lutego można, z zachowaniem reżimów sanitarnych trenować i grać.
Piszę ten felieton, kiedy za oknem pada śnieg i mocno wieje. W czasach mojego dzieciństwa, kiedy uganialiśmy się za futbolówką na podwórkach, po lekcjach, a podczas wakacji nawet od rana do wieczora, ale i w taką pogodę brało się łopatę i odśnieżało place, gdzie toczyliśmy jak w sezonie zażarte boje.

Któregoś dnia w kilku chłopaków zdecydowaliśmy się pójść na trening zawodników OKS przy ulicy Gietkowskiej. Trener Teofil Musielak wybrał spośród swoich piątkę, która zmierzyła się z nami, chłopakami z Zatorza. W tej grupie byli Jurek Budziłek i Zbyszek Kubelski, późniejsi piłkarze drużyny dorosłej. Jurek był nawet trenerem Stomilu. Zdaje się, że sprawili nam lanie, ale po gierce trener pokazał na mnie palcem i zaproponował, żebym przyszedł nazajutrz na trening.

— Jesteś dobry! — zauważył. — Nie palisz?
Nie paliłem.
— To to teraz sprawdzimy twoją kondycję. Dwa okrążenia na jednej nodze po bieżni wokół boiska!
Wytrzymałem, choć serce waliło mi jak młotem.

Niezły pan jest!


Kilka dni później zadebiutowałem, grając w trampkokorkach w meczu juniorów z Polonią Lidzbark Warmiński. Chyba wypadłem nieźle, bo po skończonym spotkaniu Ziutek Łobocki, który sam był piłkarzem, chociaż nie najwyższego lotu, a także instruktorem, zaprowadził mnie do domku klubowego, po czym z pudła ze sfatygowanymi butami wyjął jedną parę i mi ją wręczył. Z jaką starannością czyściłem późnym wieczorem moje pierwsze buty piłkarskie!

Józek Łobocki
Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego
Józek Łobocki

Dodam, że Józek był dla nas, młodych, autorytetem. Wierzyliśmy, że wypita w przerwie meczu woda z cytryną, zwana cytrynadą, wzmacnia nas na tyle, że w drugiej połowie dostaniemy skrzydeł. Diet nie dostawaliśmy, opiekę lekarską sprawował doktor Piotr Kulpaka, który robi to teraz w II-ligowej drużynie Sokoła Ostróda, z którym sobie powspominaliśmy, kiedy nawaliło mi kilka tygodni temu biodro, miedzy innymi konsekwencja uganiania się przez lata po wiejskich boiskach.

Mijały lata, nie odpuściłem żadnego treningu ani meczu. Z OKS-u przeszedłem do mojej ukochanej Warmii, tam otarłem się o III ligę, byłem w tym klubie przez kilka lat, ale kiedy podjąłem pracę w szkole w Jarotach, na systematyczne treningi zabrakło mi czasu i musiałem zrezygnować. Grywałem tylko z moimi uczniami.

Jan Załuska
Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego
Jan Załuska

Po spotkaniu zbierał od zawodników stroje, po czym w domu je prał, żeby czyste wręczyć przed następnym meczem. W IHARZE, pełna nazwa: Instytut Hodowli i Aklimatyzacji Roślin, grało kilku olsztyniaków, na przykład na stoperze Janek Kisiel z OZOS-u, a reszta to mieszkający na wsi, w tym z piłkarskim doświadczeniem Zenek Idzikowski z Bartążka i Waldek Behrendt z Jarot, byli gracze Stomilu. Ten drugi, Warmiak, mieszka obecnie w Niemczech. Jednak większość zawodników stanowili pracownicy IHARU, traktorzyści, budowlańcy, mechanicy, kierowcy, w tym nasz bramkarz Stasiu Maciuszko, specjaliści od spraw żywienia krów, hodowli traw pod szkłem, a poza tym studenci ART.

Tu trzeba przyznać, że z dyscypliną u niektórych było nie najlepiej. Byli tacy, którym zdarzało się w przeddzień meczu spędzić czas na wiejskiej zabawie i nazajutrz trzeba ich było wyciągać na mecz z łóżka, co czynił osobiście pan Jan. Jeśli chodzi o sędziów, to przebierali się w domu zaprzyjaźnionej rodziny w pobliżu boiska, nasi zawodnicy zaś w swoich domach, a przyjezdni w blaszaku przy boisku. W upalne dni po meczu obie drużyny zasiadały na kładce nad pobliskim jeziorem Bartążek, żeby wymoczyć nogi w wodzie i wypić piwo.

Formalną opiekę nad drużyną pełnił Instytut, udostępniając nam kosiarkę do koszenie trawy, z budżetu firmy kupowano sprzęt piłkarski i stroje, płacono też honorarium sędziom, ale w tym ostatnim przypadku często należność tę regulował im ze swojej renty Jan Załuska. Biedni byli ci sędziowie od B klasy! Nie u nas, ale zdarzało się, że w innych wsiach, jeśli kibicom były nie w smak ich decyzje, po zejściu z boiska zastawali w swoich samochodach pokrojone opony.

Katar, gola!


Na mecze jeździliśmy różnymi środkami transportu, jak dyrektorskim busem z Instytutu albo bonanzą, czyli zieloną krytą budą na kołach, którą ciągnął traktor, na co dzień do wożenia dzieci szkolnych. Ta buda uchroniła nas kiedyś od przykrych konsekwencji, kiedy po zwycięskim meczy w pewnej wsi miejscowi obsypali nas gradem kamieni. Kamienie to jeszcze nic. Kiedyś, wracając z terenu, zajrzeliśmy do baru w Stawigudzie. Tam rozpoznali nas miejscowi kibice, z którymi nasi mieli na pieńku. I oni, i nasi, trzymając przed sobą ciężkie ławy, ruszyli na siebie. Kibice się lali, piłkarze rzucili się do ucieczki, interweniowała miejscowa policja.

Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego

Jeśli chodzi o sam przebieg spotkań, to zarówno my, jak i nasi przeciwnicy, to były prawdziwe zakapiory nieodstawiające nogi. Do dzisiaj mam na swoich kilka blizn z tamtego okresu. Jedna z nich to sprawka pewnego „grajka” z Klewek, który tydzień wcześniej paskudnie skręcił stopę i grał z gipsem ukrytym pod dresem. Kiedy mnie trafił w kostkę poczułem, jakby mnie kopnął koń. Innym razem ciężki przeciwnik położył mi się na udzie. Podniosłem się, ale noga w kolanie zwisała bezradnie, uraz łąkotki. Ale i od moich wejść niejeden ucierpiał. O odnowie biologicznej można było zapomnieć, pozostawało najwyżej moczenie się w wannie przez godzinę w domu.

Do skuteczniejszej gry zachęcały mnie okrzyki kibiców, w tym studentek z ART na praktyce: Katar, gola! Tych goli nastrzelałem naprawdę dużo, przeciętnie 35 w sezonie. Zdarzały się przypadki humorystyczne. Pewnego dnia pojechaliśmy na eliminacje pucharu Polski do wioski gdzieś koło Lubawy, na mecz z drużyną C klasy, więc najniższej rozgrywkowej. Na miejscu okazało się, że z boiska ledwie co spędzono stado krów, więc tu i owdzie widniały jeszcze świeże „placki”. Kibice, którzy akurat wyszli z kościoła, ustawili się na bocznych liniach, więc czuliśmy niemal na sobie ich oddechy.

Mecz stanowił dla wsi niemałą atrakcję, ponieważ drużynę niedawno założono. Co jakiś czas kopnięta mocniej przez przeciwników piłka wpadała na posesję leżącej w pobliżu boiska plebanii, skąd natychmiast przynosił ją kościelny. Mając przewagę techniczną i doświadczenie, po pół godzinie prowadziliśmy już sześć do zera. Wtedy spośród widzów wybiegł miejscowy ksiądz, przegnał precz bramkarza, po czym przebrał się w jego dresy. Był na tyle skuteczny, a i zapewne niebiosa mu nieco pomagały, grunt, że mecz zakończył się rezultatem siedem do jednego.

Po kilku latach pan Jan załatwił drużynie trenera Wacka Pietrusińskiego, byłego bramkarza Warmii, który organizował nam trzy razy w tygodniu treningi. Przyniosło to wymierne rezultaty. Wielkim świętem stał się awans IHAR-u do A klasy. Dyrekcja zorganizowała dla wsi bankiet na świetlicy.

Po latach przestałem grać w piłkę, ograniczając się do udziału w rozgrywkach halówki, meczu Polska-Niemcy w Naterkach czy też na festynie „Przywróćmy blask Stadionowi Leśnemu”. Dzisiaj, kiedy widzę leżącą przede mną na drodze pustą puszkę od konserw, nie mogę się oprzeć, żeby jej nie kopnąć. Co zaś do B klasy, ubywa na wsiach na Warmii takich prawdziwie amatorskich drużyn. Chłopaki wolą komputery. Niestety...

Władysław Katarzyński





Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Stary dziad #3060534 15 lut 2021 13:37

    To bardzo ciekawe. Byłbym bardzo wdzięczny za informacje gdzie swoje mecze rozgrywał IHAR (miejscowość, boisko). I w jakich latach brał udział w rozgrywkach. Pozdrawiam serdecznie.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz