Władysław Katarzyński "Mój Olsztyn": Każda rodzina w kamienicy miała swój ogród

2020-09-19 20:10:23(ost. akt: 2020-09-18 10:34:16)
Dzieciaki z naszego podwórka. Ja w pierwszym rzędzie po prawej, w czapeczce. Połowa lat 50. XX wieku

Dzieciaki z naszego podwórka. Ja w pierwszym rzędzie po prawej, w czapeczce. Połowa lat 50. XX wieku

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

Na nasze beztroskie, dziecięce życie miały duży wpływ marzenia i fantazje, a te z kolei były inspirowane przeczytanymi lekturami i opowiadaniami starszych. Kiedyś znalazłem na strychu kolorowy komiks, gdzie bohaterami był król, jego ministrowie i rycerze, a utrapieniem nękający ich smok. Chłopaki od razu to podchwycili.
Król — jak to królowie — mieszkał w zamku. Nasz zamek zbudowaliśmy w leżącej na sąsiednim podwórku piaskownicy z wybranej ze stawu gliny. Był okazały, z wieżyczkami i oknami z denek od butelek. Jako pomysłodawca zabawy zostałem nominowany na króla. Pozostali zadowolili się stanowiskami ministrów i rycerzy. Najsłabszy i najmniejszy z kolegów musiał zadowolić się statusem więźnia. W każdym przyzwoitym zamku było bowiem więzienie i z każdego takiego więzienia osadzony mógł z pomocą łopatki zrobić sobie podziemny podkop, żeby nim uciec.
Podkopy, którymi uciekali prawdziwi więźniowie, były — jak to gdzieś usłyszeliśmy — obudowane szalunkiem. Nie wiem, skąd szalunek wzięli do obudowy swoich podkopów ci z książek, my natomiast robiliśmy je z kawałków desek, które „pozyskiwaliśmy” ze stosów drewna przywożonych dla emerytów kolejarzy jako opał do pieców. Nie było wtedy w domach centralnego ogrzewania, w każdym mieszkaniu były poniemieckie piece.

Dziewczyny „piekły” bochny chleba


Pamiętam je — zbudowane z kafli z różnymi ludowymi wzorami, ze wspaniałą koroną na górze. Potem, kiedy założono centralne, piece zostały przez zdunów rozebrane, a kafle i korony sobie pozabierali, żeby je użyć u kogoś, kto takie zabytki cenił.

Ale wracając do naszego zamku. W naszym, to zrozumiałe, odbywały się również turnieje rycerskie. Walki na białą broń, podczas których używaliśmy — jako broni rzecz jasna — leszczynowych kijów, staczaliśmy na krawędzi piaskownicy, wzniecając tumany piasku i kurzu, które wpadały przez otwarte okna do mieszkań na parterze.

Kiedyś przyniosłem zdjęte z naszej otomany dwa duże wałki, które wspaniale imitowały cięższą oręż. Już po pierwszych uderzeniach pękły i sflaczały, a chmury pierza i sztucznego tworzywa wzniosły się aż pod dachy.

Na zamkach organizowaliśmy również biesiady. Dziewczyny „piekły” z gliny bochny chleba. Podawaliśmy je na fajansowych talerzach ze swastykami pod spodem, znalezionymi w skrzynce na strychu naszej kamienicy. Na te biesiady znosiliśmy również z pobliskiej łąki koniki polne, które miały imitować pokarm zwierzęcy. Pamiętam, że któryś z chłopaków, chcąc zaimponować rówieśniczkom, połknął takiego pasikonika i potem zrobiło mu się niedobrze. Po latach, kiedy już byłem większy, przyjechała do nas z Francji pewna Polka z córką, która okazała się moją kuzynką. Po polsku mówiła słabo, ale jakoś się porozumieliśmy. Akurat przeczytałem wtedy „Wyspę Robinsona” Daniela Defoe i wyobraźnia natychmiast podsunęła mi pomysł, że skoro na menu Robinsona składały się różne stworzenia, to jest znakomita okazja, żeby spróbować... żab, którymi delektują się Francuzi.

Nasza nowa znajoma to zaakceptowała, trzeba było teraz te żaby zdobyć. Żyło ich mnóstwo na mokradłach za Stadionem Leśnym. Przynieśliśmy je w dwóch kankach po mleku, w tym jedną ropuchę, która została z miejsca zdyskwalifikowana jako niejadalna. Potem znaleźliśmy dla niej schronienie pod deską w piwnicy, gdzie było dość mokro i mieszkały tam różne stworzenie, które mogły stanowić jej pożywienie. Po jakimś czasie gdzieś zniknęła, zakwalifikowaliśmy ją więc do kategorii więźnia, który znalazł drogę ucieczki. Co do innych żab, francuska kuzynka, jak ją podejrzałem przez uchylone drzwi łazienki , pozabijała je uderzając o kant wanny, nacięła żyletką i obdarła ze skóry, po czym usmażyła na nakrętkach od weków. Część żab podaliśmy z bratem na przyjęciu rodzinnym jako świeżo złowione okonki, inne wynieśliśmy rówieśnikom na zamkowe przyjęcie. Dziewczyny od razu powiedziały, że jeść tego świństwa nie będą, a chłopaki... jak to chłopaki, chcieli im zaimponować, więc usmażone żabki zostały zjedzone co do okruszka. Zapomniałem o smoku. Miała niepowtarzalną szansę wcielić się w tę rolę piękna ważka, schwytana pod lasem siatką na motyle. Na szczęście w „przerobieniu” jej na smoka na uwięzi fruwającego nad zamkiem przeszkodziła moja mama.

Ogródki były za kamienicami


Ważnym elementem naszych zabaw, pobudzanych przez naszą dziecięcą fantazję stanowił trzepak. Był na przemian biegunem północnym lub południowym, który należało zdobyć. Tu inspirowały nas przygodowe książki Aliny i Czesława Centkiewiczów. I choć trzepak był z daleka dobrze widoczny, dotarcie do takiego bieguna nie było łatwe.

W wymyślonej przez nas grze brały udział startujące równocześnie dwie drużyny, z których każda na podstawie „Płomyczka” opracowywała dla przeciwnika zestaw zagadek związanych z polarnymi przygodami. Trasy, prowadzące od bramy do trzepaka były dwie. Czas odliczaliśmy drużynom na budzikach. Po drodze należało odgadnąć treść zagadek, które umieszczaliśmy we wnękach murów lub pod cegłami. Każde odgadnięcie zagadki to kilka kroków naprzód. Kiedyś jeden z kolegów wysłał do ”Płomyczka” opis naszej gry i ku naszej radości został wydrukowany.

Stojący za kamienicami wysoki kasztan był z kolei Mount Everestem, którego szczyt też zdobywało się na czas. W trakcie wspinaczki któryś z nas rzucał hasło: „Oddech!”. I wtedy oddech należało na kilka sekund wstrzymać. Kiedyś tak „straciłem oddech”, że spadłem z tego kasztana, ale nic mi się nie stało.

Na kasztanie budowaliśmy też „bazy” z desek, w których można było odpocząć. Był też punktem obserwacyjnym służącym do śledzenie ruchów wojsk przeciwnika. I wreszcie ogródek. Ogródki były za kamienicami. Każda rodzina w kamienicy miała swój. Tu szukało się skarbów zakopanych przez nas pomiędzy warzywami, a inspirację do tych zabaw były na przykład książka „Wyspa skarbów” Roberta Stevensona czy też opowiadania pewnego emerytowanego kolejarza, hodowcy gołębi, który za młodu pływał na statkach wielorybniczych. U nas „skarbami” były srebrne łyżeczki ściągane z zastawy stołowej, podarunek babci dla mamy. A kiedy przyszedł okres fascynacji książkami Juliusza Verne, budowaliśmy z papieru statki powietrzne z kory obciążane ołowiem okręty podwodne i inne obiekty, które przenosiły nas w tych beztroskich latach w świat fantazji i przygody.

Władysław Katarzyński





Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl


Komentarze (7) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Olsztyn kocham. #2974555 | 109.241.*.* 19 wrz 2020 23:18

    Obejrzałem ostatnio film "Chłopcy z Zatorza". I tego że spaliłeś stare negatywy z pracowni fotograficznej na strychu Twojej kamienicy nie wybaczę Ci! :-(

    Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz

  2. andrz; #2974579 | 95.160.*.* 20 wrz 2020 08:16

    Wziac tylko ulice Chopena ,narutowicza ,Grotta,Koscinskiego,i przy rynku konskim ul;Okrzei.A teraz stawiaja bloki kolo siebie takze mozna zobaczyc co gotuje sasiadka.

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz

  3. abc #2974606 | 195.136.*.* 20 wrz 2020 09:11

    Zabawa w skarby lub sekrety ... Na ulicy Kolejowej w podwórku jest mój skarb – tam z koleżanką wykopałyśmy w ziemi dołek, ułożyłyśmy w nim kwiaty i znalezionego zabitego ptaszka, przykryłyśmy to szkiełkiem i zakopalyśmy. Była to nasza wielka tajemnica – i już nigdy nie mogłyśmy odszukać potem naszego sekretu.

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Joanna #2974608 | 195.136.*.* 20 wrz 2020 09:15

      A mnie inspirował Król Maciuś Pierwszy no i... Tytus, Romek i A’Tomek. To książki nie tylko dzieci z Zatorza

      Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz

    2. Sztandarterfirer Obergefrajter Hans Sztetke #2974648 | 85.191.*.* 20 wrz 2020 10:58

      Mowili na nas glupie strony ale bali sie nas, w latach 60/70 nikt obcy nie wszedl, prawdziwe Zatorze to od Limanowskiego porzez Zeromskiego do Kasprowicza, reszta to pizdy byli,

      Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

      Pokaż wszystkie komentarze (7)