Przychodzi baba do mechanika...

2019-01-25 08:08:32(ost. akt: 2019-01-25 08:35:37)
Że najciemniej jest zawsze pod latarnią — rąbnęło mnie w ostatnim czasie obuchem! Po trzynastu latach szczęśliwego posiadania prawa jazdy i własnego auta wreszcie znalazłam mechanika-marzenie. Cudo, ideał, diament w koronie. Ale co się naszukałam...!
Swój kurs na prawo jazdy opisałam w „Gazecie Olsztyńskiej” w grudniu 2018. Przypomnę, że był to horror z domieszką ironii. Sam zakup samochodu stanowi osobną historię, mam wrażenie, że w podobnym odcieniu tragi-groteski. Dość powiedzieć, że wzorem wszystkich szalonych blondynek bez kontaktu z rzeczywistością weszłam do salonu i powiedziałam słynne zdanie: „Dzień dobry, poproszę samochód”.

Sprzedawcy mili byli, prośbę uwzględnili i sprzedali. Bez wnikania w markę powiem jedynie, że jest to auto ze słowiańską duszą, na podzespołach germańskiego samochodu dla ludu i zasadniczo nie sprawia zbyt wielkich problemów w eksploatacji. Jednak od czasu do czasu, prawdopodobnie wzorem właścicielki, jak już się zatnie, zawiesi, zarzęzi i zdechnie — wybiera moment najmniej spodziewany ze wszystkich i jeszcze gorsze warunki terenowe.

Co gorsza, jak już trafiam — najczęściej w bardzo podbramkowej sytuacji — do warsztatu samochodowego, wdzięczna jestem za kompletne zignorowanie zarówno błagalnej prośby, jak i całej mojej osoby. Gorzej, że bardzo często najpierw obrzucana bywam tym ironicznym, z lekka pogardliwym uśmieszkiem, a ignorowana dopiero potem.


Raz jeden moje auto na drodze do Pieniężna, tuż pod Ornetą, wydało z siebie jakiś dziwny dźwięk, zakrztusiło się i nagle, na samym środku drogi, zgasło. Zdenerwowałam się średnio i spróbowałam na powrót je zapalić. Odpaliło, ale po przejechaniu trzech metrów znów ten sam kaszel i całkowita śmierć wszystkich instalacji.

Metodą zapalam-kaszel-gaśnie dotelepałam się do pierwszej orneckiej stacji benzynowej. Tam skierowali mnie do dużego salonu przy drodze na Pasłęk. Doczłapałam się do nich tą samą metodą. Dystans, który normalnie pokonuję w trzy minuty, wtedy zabrał mi ponad pół godziny i w charakterze strzępka nerwów wkroczyłam do pierwszego z brzegu budynku z hiobową wieścią, że samochód mi zdycha.

Miałam farta, bo choć była sobota, trafiłam na współwłaściciela, który zajął się mną kompleksowo i chwilę później siedziałam, popijałam kawkę i Bogu dziękowałam, że samochód akurat tu mi się zepsuł. Cóż jednak z tego, skoro — gdy tylko właściciel lub równie miły pan z recepcji znikał z pola widzenia — mechanik, w tym nieśmiertelnym drelichu i z nieusuwalnym uśmieszkiem Mefista — moje dociekliwe zapytania ignorował, obawy kwitował drwiącą kpiną, a wszelkie autorskie pomysły, że winny może być ten czy inny mechanizm, kończyły się jego tubalnym śmiechem, któremu dzielnie wtórowała reszta mechanicznej braci.

W końcu znaleźli, czy może raczej odczytali z komputera, że „poszła” cewka. Sęk w tym, że komputer nie umiał się zdecydować i raz pokazywał, że zepsute są dwie cewki, a raz — że tylko jedna. W obawie, że ta druga cewka prawdopodobnie bliska jest swojego kresu, z dużym ogniem domagałam się wymiany obu. Nie, skąd, oni wiedzą lepiej. Wymienili tylko jedną, tłumacząc, że: komputer w końcu pokazuje już tylko tę pierwszą z lewej, odczepił się od środkowej i po co mam się narażać na niepotrzebne koszty.

Tydzień później wybrałam się do Warszawy.

Wszystko było pięknie, pogoda wiosenna, samochód sunął jak po maśle. W Olsztynku wjechałam na (wtedy jeszcze) DK 7, w Mławie zasalutowałam Polskiemu Piechurowi i ze śpiewem na ustach prułam aż do Glinojecka.
Tyle mojego, że doskonale znałam już objawy i metodę zapalam-kaszel-gaśnie. Znów na pierwszy ogień poszli przemiłe chłopaki ze stacji benzynowej, którzy wskazali, gdzie dokładnie mam się udać i o kogo pytać. Trafiłam jak po nitce, ale po tę drugą cewkę trzeba było jechać aż do Ciechanowa, bo pan mechanik akurat takiej nie miał i summa summarum za całą imprezę zapłaciłam trzy razy tyle, co w Ornecie.

Nie, nie pozostałam im dłużna, bo gdy za kilka tygodni przyjechałam znów do orneckiego salonu, tym razem na regularny przegląd. Strapionemu i mocno zmieszanemu właścicielowi w krótkich żołnierskich słowach historię z Glinojecka opowiedziałam na dobry początek dnia. I tylko żal, że sterczący obok mechanik, ten sam, który wymianę drugiej cewki odradzał — aż tak skonfundowany i zmieszany nie był. Właściciel jednak, człowiek szlachetny i potrafiący przyznać się do błędu, wszystko uwzględnił i za przegląd zapłaciłam wyłącznie symbolicznie.

Do końca życia nie zapomnę też pierwszej wymiany opon. Z zimowych na letnie to akurat wypadało i byłam — jak sami mechanicy potem przyznali — jedną z niewielu kobiet w historii działalności tego warsztatu, które z uporem godnym lepszej sprawy uparły się, aby stać przy samochodzie przez cały czas wymiany.

Wszystkiemu winni byli rodzinni podżegacze, którzy od dnia odbioru samochodu z salonu skutecznie judzili, że warsztaty podkradają części i nasze oryginalne nówki zmieniają na zużyte rzęchy, dzięki czemu zyskują świetne materiały i jednocześnie stałego klienta, któremu w tym samochodzie ciągle coś szwankuje. Obojętnie czy byli uczciwi, czy nie — wpuścili mnie na ten warsztat, koła wymienili, a części ocaliłam w komplecie.

I wszystko było w największym porządku. Aż do ubiegłej środy, kiedy rano przekręciłam kluczyk w stacyjce. Od razu zrobiłam się sceptyczna, bo samochód, jak nigdy, potrzebował nieznośnie długich ułamków sekund, aby wreszcie zaskoczyć. Z trudem, ale jednak zaskoczył i do pracy jakoś przyjechałam. Może i trochę z powodu złych przeczuć, ale i dla zwyczajnej draki przez cały dzień pytałam wszystkich, czy mają przy sobie kable rozruchowe. Nikt nie miał, ale chichotaliśmy wszyscy, że ledwo kilka kresek poniżej zera spadło, a mnie się już marzy skuter śnieżny, a jeszcze lepiej psi zaprzęg.

No i nastąpił krach ostateczny. Wszystkie złe przeczucia postanowiły się tego dnia ziścić, czarno widziałam od samego rana najwyraźniej prawidłowo — bo po skończonym dniu pracy samochód rzeczywiście nie zapalił.

Najpierw zadzwoniłam jeszcze raz do szefa, tym razem już bez draki, a za to drżącym głosem, dopytując o te kable. Bez bicia przyznał, że naprawdę nie ma. Potem wybiegłam na środek drogi i zatrzymałam innego kolegę, który też przyznał, że kabli nie ma, wzruszył ramionami i odjechał w siną dal — czego mu nie zapomnę do końca życia! Następnie mój własny szef, któremu niech Pan Bóg da wiele lat zdrowia i szczęścia — wpadł na pomysł absolutnie genialny!

— Idź do tego warsztatu za naszym płotem — polecił z serca. — Oni kable na pewno mają i może ci pomogą. Jak nie zechcą pomóc — wyżebraj chociaż te kable, to już sobie poradzimy.

Niewiele myśląc, pognałam przed siebie i, jak zwykle w takich momentach, z włosem rozwianym i obłędem w oczach wpadłam do pobliskiego warsztatu jak bomba.

— Panowie, pomóżcie! — zaczęłam błagalnym tonem. — Tu, po sąsiedzku pracuję i samochód nie chce mi odpalić. Pożyczylibyście kabli rozruchowych?
Na co wyszedł miły pan, jak się potem okazało, Krzysiek, i nastąpiła chwila z rodzaju cudów na ziemi. Najpierw się uśmiechnął, ale tak szczerze, dobrotliwie, bez żadnych podtekstów i chochlików. Powiedział, żebym się nie denerwowała. Następnie zapytał o markę samochodu i powiedział, że idzie po kluczyki. Informację, że być może nie będę miała wystarczającej gotówki i że najwcześniej jutro ureguluję rachunek — skwitował pięknym zawołaniem: „Daj pani spokój” i zaprosił do swojego samochodu. Oczywiście, podczepiona do dobrego akumulatora, odpaliła ta moja zaraza na pierwsze lekkie dotknięcie.

— Dziś niech się pani przejedzie na jakąś wycieczkę, a jutro do nas zajrzy — zaproponował pan Krzysiek po wszystkim. — Możliwe, że samochód kilka dni nie jeździł, akumulator nie miał się kiedy podładować i dlatego nie zaskoczył. Sprawdzimy go, a jeśli się okaże, że rzeczywiście lata świetności już za nim — wymienimy i już.

Posłusznie spełniłam te zalecenia i jeszcze tego samego wieczoru objechałam wszystkie okoliczne wsie. Kolejnego dnia też odpalił i do pracy dojechałam bez przygód, ale zamiast na parking „Gazety Olsztyńskiej”, skręciłam od razu do warsztatu.

— A co to pani za samochód tu zostawia? — z budynku wyszedł pan. Dziś już wiem, że to był współwłaściciel, pan Andrzej.

— Tu, wczoraj, taki miły pan pomógł mi odpalić. A dziś chciałabym sprawdzić ten akumulator i ewentualnie prosić o wymianę — wyjaśniłam.

— To ja poproszę kluczyk i będziemy w kontakcie.

Bez wahania oddałam kluczyk i poszłam do redakcji.

— Pani Madziu — pan Krzysiek zadzwonił koło południa. — Rano jeszcze odpalił i nawet wysokie napięcie ten akumulator pokazywał. Ale przed chwilą sprawdziłem i nic. Nie pali. Już chłopak pojechał po nowy. Po pracy zapraszam po odbiór.
Bez problemu, bez proszenia i bez czekania na pół słowa jakiejś informacji zostałam potraktowana w tym warsztacie jak człowiek, choć niewątpliwie pierwszorzędowe cechy płciowe bez pudła każą traktować mnie jak kobietę.

Panów Krzysztofa i Andrzeja z serca polecam wszystkim posiadaczom samochodów, a w szczególności kobietom właśnie. Jedźcie tam i zwierzajcie się ze wszystkich problemów z waszymi autami — zajmą się z miejsca i profesjonalnie, pomogą i jeszcze na koniec za wizytę podziękują.
Trzynaście lat takiego warsztatu szukałam i w końcu znalazłam. I to tuż za miedzą!

Z utęsknieniem czekam na czas wymiany opon.
Magdalena Maria Bukowiecka
Damski subiektywny poradnik na nudę w korkach

Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Kwant #2669526 | 213.184.*.* 25 sty 2019 14:44

    czyli gdzie ten warsztat taki cudny, cudowny? Na Trackiej?.....Polecam zaprowadzić auto i wracać z buta 5 km w mrozie albo czekać na autobus 40 min też w mrozie. Wiele mechaników dobrych i uczciwych jest w śródmieściu tylko trzeba dobrze szukać. Ja mnie mówię bo potem do nich jeżdżą i kolejki są. Nara

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Rayman #2669677 | 81.190.*.* 25 sty 2019 20:20

      Mechanicy dzielą się na dwie grupy: - złych - i bardzo złych Taka jest prawda, nie ma takich warsztatów jak ten opisany w artykule. A to powinien być standard. Nie jedna osoba szuka 13 lat i jeszcze drugie 13 lat będzie szukało.

      Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

    2. docho #2670457 | 83.6.*.* 27 sty 2019 21:56

      Skoda to nie samochód , ale jeżdżaca rdza.

      Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

    3. Janusz z wąsami #2671710 | 82.145.*.* 29 sty 2019 21:37

      Przychodzi baba do mechanika a mechanik też baba

      odpowiedz na ten komentarz