Pastor, który uciekł grabarzowi spod łopaty [ROZMOWA]

2019-01-12 15:30:00(ost. akt: 2019-01-12 17:55:47)

Autor zdjęcia: archiwum Agnieszki Pacek

Był tak zwanym dzieckiem ulicy. Zdaniem pewnej pielęgniarki: uciekł spod łopaty grabarza, gdy ktoś, pewnego dnia, wbił mu nóż w brzuch. Obecnie jest duchownym i uważa, że ważniejsze jest życie niż przeżycie.
Andrzej Krzynówek, już w dorosłym życiu, początkowo pracował jako zwykły robotnik. Wykonywał różne zawody. Przez 25 lat był zatrudniony w Zakładzie Krawieckim „Warmia” jako mechanik. Bywał ogrodnikiem i hydraulikiem. Ukończył studia teologiczne. Obecnie jest pastorem, duszpasterzem i kaznodzieją Kościoła Zielonoświątkowego w Mrągowie. Współprowadzi chrześcijańskie kolonie i zimowiska dla dzieci i młodzieży. Lubi wspólne wyjazdy na urlop z żoną Agnieszką. Kocha przyrodę, a najbardziej góry. Tą ostatnią pasją zaraził wielu swoich znajomych. Dużo czyta. Od trzydziestu lat nie było ani jednego dnia, by nie poświęcił się lekturze Biblii, bo jak twierdzi jest ona najlepszą książką. Uprawia różne sporty. Niemal codziennie spaceruje po mrągowskich polach i łąkach z psem biglem Fabikiem. Lubi przejażdżki swoim motorem (yamaha chopper) po mazurskich ścieżkach. Interesują go ludzie i relacje z nimi. Jadnak, nasz rozmówca nie zawsze miał takie spokojne, poukładane i bogobojne życie.
Rozmowę z pastorem przeprowadziła Agnieszka Beata Pacek.

— Jak wspominasz swoje dzieciństwo?
— Mojego dzieciństwa nie jestem w stanie powiązać z domem. Mieszkaliśmy głównie na stancjach, w jednym pokoju i trudno było tam poczuć atmosferę domu. W związku z tym, uwielbiałem biegać niemal całymi dniami po ulicach. Późnym wieczorem zachodziłem z bratem po mamę do pracy. Muszę przyznać, że w tamtym czasie trudno było mi chodzić do szkoły. Zdecydowanie, to nie była moja pasja. Wolałem zabawy na ulicy oraz kolegów. Pojawiły się pierwsze wagary i papierosy. Dość wcześnie zacząłem pić alkohol. Do trzynastego roku życia nie utożsamiałem się z jakimś domem. Lepiej się czułem na zewnątrz. Było tak do czasu, gdy nie otrzymaliśmy mieszkania.

— Jak potoczył się okres dorastania, stawania się osobą dorosłą?
— Wiadomo, tam gdzie przebywasz, tam poznajesz różnych ludzi. W zasadzie, wszyscy moi koledzy, żyli podobnie. Chowaliśmy się w jakiś zakamarkach, pustostanach. Praktycznie każdy z nas wchodził w kolizję z prawem. Ten świat nie fascynował mnie, jednak dla mnie innego świata nie było. Moi przyjaciele mieli już zazwyczaj coś na sumieniu. W sprawie niektórych zapadły wyroki. Cała moja młodość była związana z tym światem, i ja byłem bardzo w niego zaangażowany. Kolizje z prawem przydarzały się i dla mnie. Chyba przed takim ostatecznym błędem, po którym znalazłbym się w zakładzie karnym, uchroniła mnie moja matka, którą bardzo kochałem. Myślałem sobie, że jeżeli pójdę do więzienia, to wyrządzę jej krzywdę. Starałem się nie zanurzyć za mocno w tym świecie. Chociaż gdyby nie późniejsze wydarzenia, pewnie bym skończył za kratami, albo bym już nie żył.

— Czy twoje przeczucia się potwierdziły?
— Mało brakowało, że tak by było. Prowadząc się tak, a nie inaczej miałem przyjaciół, na których zawsze mogłem liczyć, ale czyhali na mnie i wrogowie. W ostatni dzień wakacji, miałem wówczas siedemnaście lat, zostałem ugodzony nożem w brzuch. Przebito mi jelito grube i nerkę. Wszystko się potoczyło błyskawicznie. W jednym momencie zawalił mi się cały świat. Czułem, że gasnę, że moje życie się kończy. Koledzy, którzy obejrzeli moje rany, zaproponowali mi, żebym się zabandażował i poszedł z nimi na piwo. Powiedziałem do nich, że czuję, że umieram. Miałem jeszcze na tyle sił, że zatrzymałem taksówkę i poprosiłem kierowcę by zawiózł mnie do szpitala. Gdy już jechaliśmy, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę niczego w życiu nie osiągnąłem. Myślałem, że moje życie się kończy, a z drugiej strony narastała we mnie złość i nienawiść. Poprosiłem mojego przyjaciela, który jechał ze mną do szpitala, by obiecał mi, że jeżeli umrę, to on zabije człowieka, który na mnie napadł. Gdy dotarliśmy na miejsce zorientowałem się, że było ze mną źle. Lekarze i pielęgniarki krzątali się wokół mnie szybko i nerwowo. Na drugi dzień, gdy wybudziłem się po operacji, zobaczyłem mojego ojca.

— Jak wyglądało to spotkanie?
— Dotąd wydawało mi się, że nic mnie z ojcem nie łączy. W szpitalu bardzo chciałem, aby przy mnie był i ze mną rozmawiał. Zdałem sobie sprawę, że świat w którym dotąd żyłem, był fikcyjny. Po wypadku wszystko wyglądało inaczej. Na czym innym już mi zależało. Tak bardzo pragnąłem widzieć moich bliskich: braci, mamę, rodzinę... To było dla mnie dziwne, ponieważ wcześniej chciałem uciekać z domu, robiłem to wielokrotnie. Gdy zajrzała mi w oczy śmierć, okazało się, że zupełnie inne wartości są dla mnie ważne. W szpitalu leżałem do listopada. Potem wypuszczono mnie na miesięczną przepustkę i wróciłem na drugą operację. Stale ciążyło nade mną widmo, że do końca życia mogę być człowiekiem niepełnosprawnym. Podczas leczenia wydarzyły się ważne rzeczy dla mnie. Po pierwsze zobaczyłem, jak wielka jest wola życia w człowieku, we mnie. Zdałem sobie też sprawę, że moje życie w każdej chwili może się skończyć. Zastanawiałem się: co wtedy stanie się ze mną? Zresztą, to zawsze gdzieś mnie nurtowało: czy jesteśmy przeznaczeni do tego, żeby przeżyć określone dni, a potem nadchodzi koniec i nic więcej? W czasie gdy byłem świadomy, że umieram i życie ze mnie uchodzi, nie miałem żadnych wątpliwości, że jest coś więcej.

— Co stało się momentem przełomowym w twoich rozważaniach?
— Pierwszym takim dzwonkiem była wypowiedź pewnej pielęgniarki. Ona zwróciła się do mnie słowami: Teraz mogę to tobie powiedzieć. Uciekłeś grabarzowi spod łopaty. Po jakimś czasie odbyła się wizyta mojej cioci w szpitalu. Powiedziała mi, że zdaniem lekarzy, fakt, że przeżyłem jest cudem. Według niej sprawił to Bóg. Zwróciła się do mnie słowami: Jeżeli ty przeżyjesz, to masz wyjść z tego szpitala i zrobić wszystko ze swoim życiem, aby pokazać Bogu, że warto było cię uratować. Chyba wtedy, po raz pierwszy w życiu pomodliłem się własnymi słowami: Boże jeżeli dasz mi żyć, to postaram się coś zrobić ze swoim życiem.

— Pokazałeś Bogu, że warto było cię uratować?
— Po wyjściu ze szpitala bywało różnie. Na początku bardziej zająłem się swoim powrotem do zdrowia, za bardzo nie myślałem o spełnianiu obietnic. Pomyślałem, że dobrym sposobem na życie będzie sport. Z czasem próbowałem zrobić coś o własnych siłach. Miałem fajne wytłumaczenie, że zdrowie mi nie pozwala pić alkoholu, angażować się w głupoty. Później, gdy czułem się już lepiej i mogłem już normalnie funkcjonować, tłumaczyłem sobie, że tylko przy większych okazjach będę pić. Było to złudne, nie wyszło mi. Zewnętrzna zmiana nie zmieniła mojego wnętrza. W środku dalej toczyły się walki, rozterki. Zrozumiałem, że sam nie mam tyle sił, aby się zmienić. Wówczas poznałem kolegę, który stał się później moim przyjacielem. On dla mnie był z innego świata. Dzielił się ze mną swoją wiarą w Boga. Widziałem, że Piotr ma kogoś, kto cały czas jest przy nim, komu może zaufać, podzielić się swoimi problemami. Ja też tak chciałem...

— Jak więc dokonała się duchowa przemiana?
— Pewnego razu pomodliłem się w kościele słowami: Boże jeśli jesteś realny, to chciałbym Cię w realny sposób poznać. Nie chodziło mi o samo spełnianie religijnych obrządków. Chciałem go poznać tak, jak poznaje się człowieka. Nic się od razu nie wydarzyło, to był proces. Z czasem zacząłem zauważać Bożą interwencję w moim życiu. Wiedziałem już, że ktoś nade mną czuwa, pojawiały się odpowiedzi na ważne pytania. W tym okresie bardzo przeszkadzało mi piętno mojej przeszłości, to co robiłem przed chorobą. Wiele osób mi dokuczało i sprawdzało mnie, czy następująca we mnie przemiana jest prawdziwa. Wypominano mi moją przeszłość. Pewni ludzie w moim otoczeniu uważali, że człowiek nie jest w stanie się zmienić. Choć coraz bardziej Bóg pociągał mnie do siebie i wiedziałem, że on mi pomaga, zadawałem sobie pytanie: Czy moje życie może się na tyle zmienić, że zostanie mi przebaczone? Z czasem zrozumiałem, że Jezus po to przyszedł na ziemię, żeby wziąć na siebie moją winę i grzech. Zrozumiałem, że to jest łaska. Nie zasłużyłem na nią, a dostałem. Ta wiadomość do mnie dotarła i zafascynowała mnie. Pewnego wieczoru pomodliłem się i po prostu powiedziałem Bogu jak się czuję, że przyjmuję tę prawdę, wyznałem moje grzechy i zapragnąłem żyć nowym życiem. Rano wstałem, zacząłem czytać Biblię i wszystko zaczęło do mnie przemawiać tak osobiście. Już wówczas wiedziałem, że jestem inny. Naprawdę „narodziłem się na nowo”, choć proces przemiany nadal trwa we mnie od trzydziestu lat.

— Biorąc pod uwagę te dwa, tak różne okresy w twoim życiu, co mógłbyś o nim powiedzieć?
— Zawsze towarzyszyła mi myśl: czy życie naprawdę musi się skończyć? Dziś już wiem, że nie. Wiem, że jest coś więcej po śmierci. Bycie tutaj na ziemi, to jakiś etap, a później idę dalej.

— Od lat jesteś pastorem, jak sprawujesz swój urząd, na czym to polega?
— Pracuję na pełnym etacie w kościele. Słowo pastor wywodzi się od pasterza. Tak naprawdę jestem zwykłym człowiekiem. Moja praca dzisiaj dla mnie nie jest pracą, to moja pasja, ja kocham ludzi i kościół. Kocham rozmowy z ludźmi, choć to mogłoby być nazwane posługą duszpasterską. To mnie fascynuje, gdy mogę towarzyszyć ludziom w życiu, słyszeć o ich radościach i troskach. Nie jest to dla mnie ciężarem i brzemieniem. Wielką frajdę sprawiają mi wyjazdy z dziećmi i młodzieżą na zimowiska i kolonie. Lubię głosić kazania. Najpierw przekaz z Biblii dociera do mnie, a potem przedstawiam go innym. Nie jest dla mnie istotne czy pracuję w kościele z łopatą, czy głoszę. To jest moje powołanie. Ludzie z zewnątrz, częściej mnie widzą w ubraniu roboczym. Pamiętam takie zabawne wydarzenie. Nosiłem na naszej posesji worki z cementem. Do płotu podeszła jakaś pani i zapytała mnie: Kto tu jest proboszczem? Gdy odpowiedziałem jej, że ja nim jestem. Podsumowała mnie słowami: To jest niemożliwe, proboszcz tak nie wygląda i nie postępuje. Była przekonana, że coś kręcę.

Przyjaźnimy się z Andrzejem od prawie trzydziestu lat. Jako osoba, która nie mieszkała od dziecka w Mrągowie, nie mogłam go poznać z czasów jego życia na ulicy. Przez te wszystkie lata, wielokrotnie byliśmy razem, w gronie znajomych, na łonie natury. Pływaliśmy szlakiem Krutyni, odwiedzaliśmy niemal wszystkie mrągowskie jeziora. Ilekroć Andrzej ściąga koszulkę, by popływać, na jego brzuchu oglądamy blizny po nożu i operacjach. Są one świadectwem tego, co przeżył i doświadczył. Dziś poczucie humoru go nie opuszcza, a jego życie jest inspiracją i zachętą dla wielu osób. Jest ono dowodem na to, że: człowiek może zmienić się diametralnie, choć jest to trudny i długotrwały proces, któremu warto się poddać.

(abp)

Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Karmazyn #2661972 | 217.99.*.* 13 sty 2019 18:42

    Pan Andrzej to niesamowity człowiek - pełen ciepła i dobroci. Jego postać i słowo, które głosi, sprawia, że naprawdę czuje się potrzebę relacji z Panem i aktywnego umacniania z Nim więzi. Osobiście uważam, że skoro tak oddziałuje - nie tylko na mnie, ale i na wielu - jest kimś, kto nie z przypadku znalazł się na tym miejscu. A jeśli chodzi o popełniane błędy (które jak mniemam i my popełnialiśmy, popełniamy i zapewne będziemy popełniać)... Czy sam Mojżesz nie zabił Egipcjanina? A jednak został wybrany przez Boga na tego, który wywodzi Izraelitów z Egiptu. Oczywiście, złe postępowanie nie jest dobre. Jednak osądzanie może zostawmy lepiej Bogu? Zbyt łatwo przychodzi nam rzucanie kamieniami.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  2. HYDRAULIK #2661855 | 88.156.*.* 13 sty 2019 14:34

    bedzie pierwszym swietym zielonoswiatkowym , moze byc zawsze zielona tuja

    odpowiedz na ten komentarz

  3. Inny P #2661785 | 195.191.*.* 13 sty 2019 11:38

    Z przygód Andrzeja można złożyć książkę. Czekamy :-)

    odpowiedz na ten komentarz

  4. mrągowianin #2661784 | 83.6.*.* 13 sty 2019 11:33

    A ja jestem kaznodzieją i duchownym Kościoła Wszech Ulicznego Niebiańskiego. I nigdy nie byłem bandytą z nożem w kieszeni. I od zarania życia zawsze głosiłem słowo Boże i setku ludzi nawróciłem na właściwą drogę , którzy nie musieli uciekać grabażowi z pod łopaty. I gazetko skończcie pr4omować takich ludzi bandyt ow mrągowskich. Czym ten osobnik ma się szczycić? Jeśli już piszecie o takim to podajcie co robił wcześniej i dlaczego miał ten nó w brzuchu, napiszcie dla ilu on wbił nóż w brzuch ilu pobił dotkliwie. Taki osobnik powinien siedzieć cicho i nie upubliczniać się . PO drugie c to za seksta ta zilepno świątkowa. To żaden kościół. Co wy sekciarze wymyśłacie . To powinno się nazywać buda zielonoświątkowa a nie kościół. Skąd ta sekta się wywodzi i kto pozwolił na jej działalność?

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-8) odpowiedz na ten komentarz