Fotograf Chris Niedenthal: Bałem się, że jeśli wyjadę, to nie wpuszczą mnie do Polski [WYWIAD]

2017-11-26 21:30:54(ost. akt: 2017-11-26 21:12:33)
Chris Niedethal

Chris Niedethal

Autor zdjęcia: Marcin Morawski

Dzisiaj każdy mógłby zrobić zdjęcie, które przyniosło mu sławę, bo każdy ma telefon. Ale fotograf nie przestaje z tego powodu robić zdjęć. I znowu jest o nim głośno. Z Chrisem Niedenthalem, fotografem, 
rozmawia Ewa Mazgal
— Podobno najlepszy aparat to ten, który ma się przy sobie. Zgadza się pan z tą opinią?


— Trudno się z tym nie zgodzić. Jeśli nie masz przy sobie aparatu, nie zrobisz zdjęcia. Ale dzisiaj jest już trochę inaczej, bo są smartfony z całkiem niezłymi aparatami fotograficznymi. Coraz więcej ludzi ma przy sobie coś takiego i to — właściwie kompletnie — zmienia zasady gry. Zresztą widać to w codziennych wiadomościach, czy to gazetowych, czy telewizyjnych. Coraz częściej, jeśli coś gdzieś się dzieje, nie ma tam fotografa, ale jest ktoś z telefonem, kto rejestruje to wydarzenie albo na zdjęciach, albo w postaci filmu. Zadziwiająco dużo ludzi ma już ten odruch dziennikarski i udaje im się coś zarejestrować. Nawet jeśli nie jest to wybitne zdjęcie, często jest to jedyne zdjęcie, a więc pierwsze i dlatego może trafić na pierwsze strony gazet. Mnie się tylko raz zdarzyło sfotografować telefonem jakieś wydarzenie — kiedy zapalił się kościół środowisk twórczych w Warszawie, naprzeciwko opery i Teatru Narodowego. Byłem tam bez aparatu, ale z telefonem…



— Zapytałam o aparat, bo pana sławne, może nawet najsławniejsze, zdjęcie powstało przypadkiem. Czy już wtedy poczuł pan, że jest wyjątkowe? 

— Moja fotografia „Czas Apokalipsy” rzeczywiście powstała całkowicie przypadkiem, ale sądzę, że większość tego typu fotografii powstaje przypadkowo. Bo kto by coś takiego zaplanował? Po prostu na początku stanu wojennego wojsko samo się ustawiło w takim a nie innym miejscu. Żołnierzom nie przyszło im do głowy, że stanęli pod kinem o nazwie nomen omen Moskwa i nie spojrzeli na wielki napis reklamujący film, który był wyświetlany w kinie, czyli „Czas Apokalipsy”. Lepiej być nie mogło! Ale praca fotoreportera polega na tym, że fotograf musi być spostrzegawczy, musi wszystko szybko kojarzyć, po czym musi szybko i sprawnie wkroczyć do akcji. W tym przypadku, skoro na początku stanu wojennego nie wolno było wyciągać aparatu na ulicy, trzeba było zorientować się, gdzie się schować, żeby taką piękną scenę sfotografować z ukrycia — z jakiegoś okna najlepiej, nie z czyjegoś mieszkania, bo nie było wiadomo, kto ci może otworzyć drzwi. Była klatka schodowa z oknem na ulicę, było więc i zdjęcie. 


— Zrobił pan też zdjęcia podczas strajku w Olsztyńskich Zakładach Graficznych. Pamięta pan, jak do tego doszło?

— Dostałem informację, że w tych olsztyńskich zakładach rozpoczął się strajk, więc moim obowiązkiem było tam pojechać i to udokumentować. Ponieważ strajki w czasach PRL nie były codzienną sprawą, każdy strajk był dla kogoś pracującego dla prasy zagranicznej dość ważny. Nie był on już aż tak fotogeniczny, jak ten wielki strajk w Stoczni im. Lenina w Gdańsku w sierpniu 1980 roku, ale trzeba było go sfotografować najlepiej, jak się potrafiło. 



— Czy można powiedzieć, że pana decyzja o życiu w Polsce dała pańskiej karierze więcej, niż gdyby został pan fotografem w Londynie? 


— Patrząc wstecz, mogę śmiało stwierdzić, że mój przyjazd do Polski w roku 1973 okazał się zbawienny! Choć nie wiem, czy jest to odpowiednie słowo w tym przypadku. Trudno mi powiedzieć, jak potoczyłby się mój los, gdybym został w Londynie; na pewno też byłbym fotografem, fotoreporterem, ale byłoby to prawdopodobnie o wiele mniej ciekawe życie. Przecież sam fakt, że byłem za żelazną kurtyną, to już było coś dla młodego, niedoświadczonego jeszcze fotografa. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę z tego, że system polityczno-ekonomiczny w Polsce był wtedy straszny, niemniej jednak bardzo mnie to korciło. Mimo tych złych warunków ludzie byli tu tak serdeczni i gościnni. Ale najważniejsze było to, że — jak się okazało — trafiłem na niezwykle ciekawe czasy w Polsce: wybór polskiego papieża, strajk w Gdańsku i narodziny Solidarności, karnawał Solidarności, potem stan wojenny i te długie, smutne i ciemne lata aż do 1988 roku, kiedy zapaliła się iskierka nadziei, że może dojść do rozmów Okrągłego Stołu. I tak się stało w 1989 roku, po czym — w klasycznym efekcie domino — nasze sąsiednie kraje też odrzuciły system komunistyczny. Nie można było wyreżyserować lepszego scenariusza!




— W tamtej Polsce było jednak trudno. Co było dla pana największą udręką codziennego życia?


— Szarość. Szare miasta. Szarzy ludzie. No, może niezupełnie, bo mężczyźni, owszem, byli szarzy, ale dziewczyny odwrotnie, były kolorowe. Trudno było kupić jakieś fajne ciuchy w sklepach, więc kupowały materiały i albo miały krawcowe, albo same szyły. I dlatego, moim skromnym zdaniem, polskie dziewczyny właściwie lepiej ubierały się niż ich rówieśniczki na Zachodzie. Po prostu musiały mieć więcej fantazji, żeby dobrze wyglądać. No i poza tym wszystkim, udręką były te wszystkie okropne sklepy, brzydkie, obskurne, i do tego jeszcze z nieprzyjemną obsługą i brakiem towarów. 


— Nie bał się pan, że pana z PRL-u nie wypuszczą? 

— Z brytyjskim paszportem raczej nie bałem się, że mnie nie wypuszczą. Raczej bałem się, że — jeśli wyjadę — to mogą mnie już z powrotem nie wpuścić! A co do bania się... Tak, zawsze z tyłu głowy była świadomość, że ktoś może mnie obserwować, pilnować, sprawdzać. Kilka lat temu odebrałem z IPN swoją teczkę, gdzie faktycznie widać, w jakim stopniu byłem inwigilowany. Najbardziej mi się spodobał kryptonim, jakim obdarzył mnie Urząd Bezpieczeństwa, kiedy stworzyli tam moją teczkę w latach 70. — Kret. Byłem figurantem Kretem. Pięknie!



— Na pana zdjęciach jest historia i czasy, kiedy Polska była natchnieniem świata. Jeżeli na zdjęciach są tłumy, są to tłumy piękne i ... bezbronne. Teraz zrobił pan zdjęcia zupełnie innego tłumu, zbanowane na Facebooku za „przekaz niedozwolonych treści”. Jak pan myśli, co się stało z Polakami? 


— Niestety, nie mogę się temu nadziwić. Mowa tu oczywiście o Marszu Niepodległości w Warszawie 11 listopada. Było tam, owszem, dużo ludzi „normalnych”, młodzież, starsi, całe rodziny z dziećmi, nawet niepełnosprawni na wózkach. Ale co oni tam robili, skoro marsz prowadzili ONR-owcy i inni narodowcy? Będąc świadkiem całego marszu, nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, że narodowcy byli tylko „niewielkim dodatkiem” do innych uczestników. Narodowców było bardzo wielu, z różnych frakcji, i jak się doda ich butę, krzyki, podniesione pięści, i te złowrogie, palące się czerwone race, to wyglądało bardzo niepokojąco. Ale pytanie „Co się stało z Polakami?” jest niezwykle trudne. Nie twierdzę, że wszyscy Polacy to narodowcy, ale to, że ten marsz stanie się znany z powodu właśnie takich ludzi jak oni, to bardzo smutna wiadomość. Trzeba zrobić wszystko, żeby był to tylko rzeczywiście malutki margines. Jesteśmy wciąż jeszcze demokracją młodą, niedojrzałą, jak się okazuje, więc jesteśmy podatni na takie niebezpieczne skrajności. Tym bardziej że u sterów mamy ludzi, którzy lubują się w autorytaryzmie i, dla celów tylko im wiadomych, robią wrażenie, że tolerują właśnie takich butnych mężczyzn (głównie). No właśnie, dla jakich celów?
 Chciałbym przypomnieć, że w ostatnich czasach często fotografowałem tłumy inne, czyli wszystkie protesty, które miały ostatnio miejsce w Warszawie i nie tylko. Robiąc to, byłem zawsze zbudowany widokiem tych zatroskanych o przyszłość Polski ludzi, którzy tłumnie przychodzili z własnej woli, by spokojnie, często z poczuciem humoru, pokazywać rządzącym nami ludziom, że coś jest nie tak, i że tak nie można robić. 



— Czy jest to margines, jak uważają niektórzy, czy jednak ta prawica jest emanacją polskiego ducha? Londyńska emigracja też była zróżnicowana i skłócona. Zresztą o „potępieńczych polskich swarach” pisał już Mickiewicz. 


— Nawet jeśli jest to margines, to niepokojący margines. Tym bardziej że marginesy często mają tendencję, aby się rozrastać. A co do emigrantów z dawnych lat — to prawda, londyńska emigracja wojenna była bardzo zróżnicowana ale, choć byłem tej emigracji „rezultatem”, aż tak nie odczuwałem tych sporów w rodzinnym domu. Na szczęście! A co do naszego „ducha”: może rzeczywiście Polacy wciąż jeszcze boją się bardziej liberalnej demokracji i podświadomie wolą rządzenie silną ręką. Czyli upodobniamy się jednak do naszych wschodnich sąsiadów. Szkoda.




— Nad czym pan teraz pracuje? W jednym z wywiadów wspomniał o przyjaźni z Tadeuszem Rolke. On umiał zawsze „wypatrzeć” urodę życia, nawet w bardzo, wydawałoby się, nieatrakcyjnych wizualnie czasach. A gdzie pan znajduję tę urodę? 


— Poza tym, że teraz dokumentuję to, co się dzieje dzisiaj w Polsce, a robię to właściwie już tylko dla siebie, niemalże z przyzwyczajenia, bo tyle lat już to robię — to moim głównym celem jest ostateczne uporządkowanie mojego sporego archiwum. Znajduje się w nim materiał o współczesnej historii Polski, ale też i o naszych sąsiadach. To taka dokumentacja komunizmu i jego skutków. I w końcu zwycięstwa nad nim. A z Tadeuszem Rolke rzeczywiście przyjaźnię się od kilkunastu lat. Też doceniam jego umiejętność „wypatrywania” urody życia. Chciałbym mieć taką umiejętność, ale proszę pamiętać, że ja wpadłem w wir fotografii czysto prasowej, newsowej w dużej mierze. I tu uroda ma słabą pozycję. Tadeusz jest prawdziwym artystą i rzadko zabierał się za czysto newsowe tematy. Sztuka była i jest jego pasją, a w sztuce często można wypatrzyć właśnie urodę. I Tadeusz właśnie w tej dziedzinie celuje. A mnie pozostało szukanie urody w demonstracjach. 

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Warmiak #2384140 | 84.44.*.* 27 lis 2017 19:14

    Durny lewak-zlewak!

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-4) odpowiedz na ten komentarz