Krew leciała ustami, z nosa i uszu…
Pamiątkowe zdjęcie. Od lewej stoją: pensjonariusze DPS, dyrektor DPS Marek Kaucz (drugi z lewej), Witold Michalski (po środku), Mirosław Sochacki z Radia Olsztyn oraz Marcin Michalski, autor artykułu
Kromka razowego chleba, czarna kawa i ciężka praca ponad siły. Niezależnie od pory roku, każdy mały więzień miał ogoloną głowę, którą okrywała tylko czapka tzw. „krymka”. Jedyne okrycie stanowiły cienkie „drelichy”, a prawdziwe obuwie zastępowały ciężkie drewniane kory. Dni były do siebie podobne wypełnione pracą ponad siły. Niedzielę, która była jedynym wolnym od pracy dniem, wyróżniała ponadto odrobina marmolady z buraków dodawana do śniadaniowych porcji. — Nie wolno było nam tego dnia leżeć ani siedzieć. Wyjątkiem było spożywanie posiłku, którego dostawaliśmy tak mało, że każdy z nas był ciągle głodny – tak wspomina swój pobyt w hitlerowskim obozie dla dzieci w Lubawie Witold Michalski, dziś 86-letni mieszkaniec Iławy.
POWSTANIE OBOZU DLA DZIECI W LUBAWIE
Dokładną datę powstania w czasie okupacji hitlerowskiej „tajnego obozu karnego dla młodocianych” w Lubawie trudno jest ustalić. Przed wojną w budynku przy ulicy Grunwaldzkiej w Lubawie znajdowało się tzw. więzienie sądowe. Po wkroczeniu, 1 września 1939 roku, wojsk hitlerowskich do leżącej zaledwie kilka kilometrów od granicy polsko-niemieckiej Lubawy, pełnił on podobną funkcję. Naziści więzili tam dorosłych i nieletnich Polaków. Pomocna w ustaleniu daty powstania obozu dla dzieci okazała się siostra Antonina Szneider, szarytka pełniąca podczas okupacji funkcję administratora w szpitalu św. Jerzego w Lubawie. Szpital ten znajdował się bowiem na przeciwko obozu. Zeznała ona przed komisją badająca zbrodnie hitlerowskie, że na początku 1941 roku dowiedziała się w tajemnicy od niemieckiego urzędnika (pracował on w sądzie obok szpitala) o funkcjonowaniu tajnego więzienia dla młodocianych w budynku przy ulicy Grunwaldzkiej. Zeznania byłych więźniów obozu złożone przed Okręgową Komisją Badania Zbrodni Hitlerowskich w Olsztynie, potwierdzają wersję zakonnicy. Większość chłopców miała trafić do obozu w Lubawie po 1942 r. W opracowaniach historycznych badających ten temat ustalono, że właśnie w 1942 roku więzienie sądowe w Lubawie przekształcono w obóz karny dla nieletnich więźniów, który istniał do 18 stycznia 1945 roku (Sowieci weszli do Lubawy 20 stycznia 1945 roku). Podlegał on wyłącznie delegaturze Gestapo w Grudziądzu. Jednak szukając informacji na ten temat dowiedziałem się, że obóz działał już od listopada 1939 roku. Czesław Czubak, który jako dziecko trafił do obozu w Lubawie, zeznał iż miało to miejsce w 1940 roku. Dziś w budynku dawnego obozu mieści się Dom Pomocy Społecznej.
KREW CIEKŁA USTAMI, NOSEM I USZAMI
Witold Michalski trafił do obozu w Lubawie w lutym 1944 roku, jako 15-letni chłopiec. Spędził tam sześć miesięcy, których nigdy nie zapomni.
– Przed wybuchem II wojny światowej mieszkałem z rodziną w Bydgoszczy, jednak kiedy zaczęła się okupacja i hitlerowcy wkroczyli do miasta zostaliśmy wysiedleni do Rypina (65 km od Lubawy) – wspomina pan Witold. Nie mający ukończonych 14 lat pan Witold został skierowany przez Arbeitsamt (urząd pracy) do niemieckiego przedsiębiorstwa handlowego w Rypinie, którego właścicielem wówczas był Simon Helwing.
– Z powodu tego, że zostałem tam kilkakrotnie pobity, przestałem pracować i zwróciłem się do innego przedsiębiorstwa o przyjęcie mnie do pracy – opowiada pan Witold. – Nie zostałem tam jednak przyjęty, ale wezwany do Arbeitsamtu. W piwnicy zostałem pobity do nieprzytomności przez kierownika urzędu. Krew ciekła mi ustami, nosem i uszami. Kazano mi wrócić do poprzedniej pracy. Pan Witold nie wrócił jednak do pracy, gdyż otrzymał wezwanie do więzienia w Brodnicy. – Nie wiedziałem za co zostałem skazany tylko, że mam odbyć karę 4 miesięcy więzienia. Zdziwiłem się, ponieważ nie byłem na żadnej rozprawie sądowej – wspomina pan Witold. Dodatkowym powodem, jak przypuszcza pan Witold, był również fakt, iż u jego starszych kolegów, z którymi pracował w przedsiębiorstwie Helwinga, Gestapo znalazło prasę konspiracyjną. Wszyscy oni trafili do Auschwitz. On miał „szczęście”, był nieletni, więc po aresztowaniu trafił do aresztu Brodnicy.
– Przebywałem tam dwa tygodnie, w czasie których zostałem ponownie ciężko pobity – mówi pan Michalski. – Po czym przewieziono mnie w kajdanach, wraz z dwoma innymi chłopakami do obozu w Lubawie. To było traumatyczne przeżycie dla mnie jako młodego wówczas chłopaka. Nigdy tego nie zapomnę…
Karcer - cela nr 4, gdzie okno było hermetycznie zamknięte, a drzwi opatrzono gumową uszczelką. Na zdjęciu dyrektor Domu Pomocy Zobacz więcej zdjęć. Kliknij i otwórz galerię.
Karcer - cela nr 4, gdzie okno było hermetycznie zamknięte, a drzwi opatrzono gumową uszczelką. Na zdjęciu dyrektor Domu Pomocy Społecznej Marek Kaucz oraz Mirosław Sochacki z Radia Olsztyn
CIĘŻKA PRACA OD ŚWITU DO NOCY
– Trafiłem do trzyosobowej celi na pierwszym piętrze – opowiada pan Witold.
– Panował tam półmrok, ponieważ znajdowało się tam tylko małe okienko z mleczną szybą, przez którą nic nie było widać. Na pryczy spaliśmy we trójkę, całą noc na jednym boku, ponieważ była ona bardzo wąska. Rano całe ciało było zdrętwiałe. Wyposażenie ciasnej celi poza łóżkiem stanowiła miska do umycia i prowizoryczna toaleta. Pobudka była o szóstej rano. – Przed śniadaniem musieliśmy wysprzątać celę „na błysk”, bo inaczej zostalibyśmy pobici – dodaje. – Potem goniono nas na podwórze, gdzie stawaliśmy do apelu. Do pracy wychodziliśmy około siódmej. Polskie dzieci pracowały w lubawskich zakładach przetwórni owocowo-warzywnej „Pra-Korn-Were” przy kopcowaniu ziemniaków i marchwi oraz wyładowywaniu kapusty z samochodów; w dużej firmie Franza Tislera, który miał składnicę węgla; w tartaku przy noszeniu i korowaniu drewna; u okolicznych gospodarzy oraz w majątkach: Mokre Bagno, Mortęgi, Linowiec, a także w majątku klasztornym Kupnerówka.
Dzień pracy trwał od 10 do 12 godzin.
– Moja grupa liczyła 8 lub 10 osób, nie pamiętam dokładnie – wspomina pan Witold.
– Każdego dnia prowadził nas do pracy pomocnik strażnika więziennego, który zawsze miał nabity karabin. Myślę, że moja grupa miała szczęście, ponieważ pilnował nas mieszkaniec Lubawy, który nazywał się Empel. Nigdy nas nie bił, pozwalał nawet rozmawiać po polsku. Po wojnie ów strażnik mieszkał przy ulicy Kopernika w Lubawie. Był to niski, chudy mężczyzna z „sumiastymi” wąsami. Zmarł prawdopodobnie w latach 60-tych XX wieku. – Podczas pobytu w obozie pracowałem przy wyplataniu sznurków, w tartaku w Lubawie oraz w Rakowicach – wymienia pan Michalski. – Potem zachorowałem, a że znałem biegle niemiecki, udało mi się załatwić pracę w więziennej kuchni. Pamiętam, że na obiad gotowano zupę z buraków. Sama woda. Na kolację dostawaliśmy znów kromkę chleba i herbatę bez cukru.
Tu mieściło się biuro kierownika „tajnego obozu karnego dla młodocianych” w Lubawie Hauptwachtmeister Huberta Grbünau (Gürnau l Zobacz więcej zdjęć. Kliknij i otwórz galerię.
Tu mieściło się biuro kierownika „tajnego obozu karnego dla młodocianych” w Lubawie Hauptwachtmeister Huberta Grbünau (Gürnau lub Otto Kluge) przez młodych więźniów zwany „pierwszym po Bogu”
W obozie surowo zabronione były rozmowy po polsku. Obowiązywał tylko język niemiecki. – Nie można było w ogóle głośno rozmawiać – dodaje pan Witold. – W celi co chwila byliśmy kontrolowani przez wizjer co robimy. W Lubawie młodzi więźniowie byli narażeni nie tylko na dokuczliwy na głód i terror psychiczny, ale także na przemoc fizyczną ze strony strażników.
– Osobiście nikt mnie nie pobił w obozie, zapewne dlatego, że moim strażnikiem był wspomniany Empel, który był dobrym człowiekiem – opowiada pan Witold. – Jednak mój kolega z grupy został pobity przez któregoś ze strażników. Powodem tego była jego ucieczka z obozu. Został złapany po tygodniu. Kiedy wrócił do obozu został bardzo pobity i trafił do karceru. Karcer to cela nr 4, której okno było hermetycznie zamknięte, a drzwi opatrzono gumową uszczelką. W swoich zeznaniach byli więźniowie wspominali o zgonach w karcerze i wywożeniu samochodem meblowym zwłok ich kolegów, które później topiono w jeziorze ostródzkim. Nie ma jednak bezpośredniego dowodu, czy dokumentów, które potwierdziłyby ten fakt. Trudno jest więc ustalić jaka była śmiertelność wśród dzieci w obozie. Z informacji jakie udało mi się niedawno ustalić w obozie zmarło 14 chłopców, których jak zeznał strażnik Empel, pochowano na pobliskim cmentarzu w Lubawie 100 metrów od obozu. – Był też taki jeden strażnik sadysta – dodaje pan Witold. – Nie pamiętam jednak jak się nazywał. Podobno bił za wszystko, nawet jak ktoś źle spojrzał. Każdego dnia baliśmy się, że możemy zostać pobici czy trafić za byle co do karceru. Strażnicy pilnowali dzieci podczas ciężkiej pracy, aby nie miały chwili wytchnienia. W razie nie wyrobienia dziennej normy chłopcy pozbawiani byli posiłku. Kiedy podczas ciężkiej pracy przy kopaniu rowów melioracyjnych, czy pracach polowych strażnik zauważył, że ktoś próbuje dać dzieciom jedzenie strzelał w powietrze.
KIM BYLI OPRAWCY?
Kierownikiem „tajnego obozu karnego dla młodocianych” w Lubawie był Hauptwachtmeister Hubert Grbünau (Gürnau lub Otto Kluge) przez młodych więźniów zwany „pierwszym po Bogu”.
– Był to mężczyzna około 50-tki, krępy blondyn, wzrost około 1,70 m – przypomina sobie pan Witold. – Spotkałem go dwa lub trzy razy. Wzbudzał respekt i strach. Lubił rzucać pękiem kluczy w spacerujących chłopców tylko za to, że ktoś się obejrzał do tyłu. Do ulubionych zabaw komendanta należało także strzelanie do drzwi budynku więziennego miedzy rzędami spacerujących więźniów. Jego zastępcą był Emil Eberl, zwany w obozie „długasem”. Lubił on z całej siły bić chłopców pięścią w szczękę. Kolejni strażnicy obozowi to Heinrich Krainz, Lipert, Dinger, Ohm, Ochs, Haupt, Kirsch, Koening (pochodzący z Lubeki). Było też trzech pomocników, dwaj pochodzili z Lubawy i mieli III grupę Volkslisty (niemieckiej listy narodowościowej). Jednym z nich był wspomniany wcześniej Empel. W 1943 roku na terenie obozu przebywały przez krótki czas również dziewczęta. Oddziałem do chwili przeniesienia go do Lidzbarka Welskiego zajmowała się Niemka z Lubawy Gertruda Schielke.
EWAKUACJA DO RZESZY
Obóz w Lubawie istniał do 18 stycznia 1945 roku. W obliczu zbliżających się sowietów, osadzeni w więzieniu zostali wywiezieni przez hitlerowców w głąb III Rzeszy. 180 chłopców ewakuowano do miejscowości Wesendorf (powiat Zelle). Podróż podczas której jedzenie więźniom podawano raz dziennie, trwała tydzień. Na miejscu chłopcy pracowali przy budowie pasów startowych. Nie wiadomo jednak ilu z nich doczekało zakończenia wojny. Przez obóz w czasie jego istnienia przewinęło się prawdopodobnie około 1000 dzieci. Jednorazowo w więzieniu przebywało 100-160 małoletnich więźniów z powiatu lubawskiego, ale również m.in. z Torunia, Gdańska, Bydgoszczy i Poznania, przy czym tych, którzy osiągnęli pełnoletniość, naziści kierowali do obozu koncentracyjnego KL Stutthoff.
www.historiami.pl
Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając na ilawa.wm.pl w ramkę "ZAŁÓŻ PROFIL", która znajduje się w prawym, górnym rogu strony.Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
psychiatra #2831656 | 176.118.*.* 7 gru 2019 23:14
Kobieta powinna być delikatną DAMĄ, a nie takim pyszczącym na ulicy PO-pychadłem. Jak coś takiego szanować ??? Gdzie z czymś takim się PO-kazać. Żenada i wstyd. Same kuchenne i PO-kojowe wyległy na spęd czarownic.Wstyd i hańba. Coś takiego nie może być matką. Jakie wartości, coś takie przekaże dzieciom ? ? ? Szkoda dzieci powierzyć takim koczkodanom.
Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz