Życie? Trach, prach i po balu

2014-11-16 21:00:00(ost. akt: 2016-05-13 09:33:29)

Autor zdjęcia: Katarzyna Wieder

— Każdego coś pewnego dnia trzepnie. Mnie też. Czy to zawał, czy starość. Świat istniał, kiedy mnie jeszcze nie było i będzie istniał, kiedy mnie już nie będzie. Boję się tylko zniedołężnienia — mówi Maria Czubaszek, pisarka, felietonistka, dziennikarka. Od kilku dni w księgarniach jest jej książka "Blog niecodzienny".
— Pani to zawsze potrafi zaskoczyć. Na przykład ostatnią książką... Ona nie ma końca!
— Naprawdę? Nic nie wiem.

— Ucina się w pół zdania.
— Muszę sama to zobaczyć. Z tą książką to w ogóle ciekawa historia. To prawdziwy prezent od wydawnictwa. Proszę sobie wyobrazić, że ja sama nic przy tej książce nie robiłam. Niedawno do mnie zadzwonili z propozycją, żeby wydać moje zapiski z bloga, który prowadziłam przez kilka lat. Zgodziłam się, ale zapowiedziałam, że ja nic więcej nie napiszę. I myślałam, że to się rozejdzie po kościach. Kilkanaście dni temu znowu dzwonią i mówią, że jest promocja tej książki. Przecież ja już nawet nie pamiętam tych tekstów, które wtedy pisałam! Zobaczyłam później Artura Andrusa z moją najnowszą książką. O Matko Boska, że ja tyle tych tekstów napisałam... To była praca przez osiem lat co dwa dni. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. I całe szczęście, bo gdybym wiedziała, że te zapiski mają być wydane w formie książki, to pewnie bym ani słowa nie mogła napisać.

— Pani od lat żyje z pisania.
— Owszem. I piszę wyłącznie wtedy, kiedy jestem do tego zmuszona. Z portalem, w którym prowadziłam blog, miałam podpisaną umowę, więc musiałam jej dotrzymać. Nie wymagali pisania codziennie. Stąd zresztą tytuł książki "Blog niecodzienny". Wcale więc nie było tak, że pisałam, bo mi coś w duszy grało.

— A dlaczego ostatecznie przestała pani pisać? Miała pani mnóstwo czytelników.
— Pewnego dnia w tym portalu zmienił się szef. Najpierw Artur Andrus zrezygnował ze współpracy z nimi, później także Andrzej Poniedzielski z Magdą Umer. Wykruszało się towarzystwo. A na koniec ja się dowiedziałam, że nie ma już dla mnie pieniędzy. Troszeczkę, muszę przyznać, odetchnęłam, bo pieniądze wcale nie były z tego takie duże. Ale z drugiej strony konieczność prowadzenia zapisków mnie dyscyplinowała. A ja jak się umawiam, to słowa dotrzymuję. Ale najbardziej to mnie mobilizują dwa, trzy niezapłacone rachunki. Co jakiś czas, regularnie tracę płynność finansową. Pisałam więc, siedząc po turecku na podłodze. Bo ja nie mam i nigdy nie maiłam biurka. Z tymi rachunkami to jest tak, że jak jeszcze moja mama żyła i dowiedziała się, że nie zapłaciłam za mieszkanie, to ona się za głowę łapała. Myślała, że zaraz tu po mnie przyjdą i pójdę do więzienia. Ale mówiąc poważnie, to bardzo przestrzegam tego, żeby płacić rachunki. Wiem, że wystarczy jeden dzień, żeby wpakować się w kłopoty albo duże odsetki. Strasznie się boję takich spraw.

— I dlatego tak dużo pani pracuje?
— Nigdy nie sądziłam, że będę na starość tak harowała. Mamy z Karolakiem duże mieszkanie i ono dużo kosztuje. Jak się już zbliża termin zapłaty rachunku, za dzień czy dwa, to dla mnie jest to motywacja, żeby usiąść i coś napisać. Co prawda honorarium dostanę po kilku tygodniach, ale zawsze będę miała z czego oddać, jak pożyczę. Kiedyś pożyczałam od Marcina Wolskiego z Radiowej Trójki. Ale za każdym razem wygłaszał mi formułkę, że wydaję bezsensownie pieniądze na taksówki. W końcu straciłam cierpliwość do słuchania tych monologów. Od tamtego czasu taką osobą jest Artur Andrus. Dużo razem pracujemy, on wie, że nie gospodaruję pieniędzmi oszczędnie. Jak on słyszy w telefonie mój taki smutny głos, to od razu pyta: — Ile? No tak już jest, że mi tych pieniędzy nie wystarcza. A z niczego innego, jak tylko z pisania, nie potrafię żyć. Jestem na tyle stara, że pamiętam straszne czasy, kiedy nie można było pisać. Moje koleżanki, jak im zakazano pisania, to się odnalazły: jedna dziergała sweterki, inna wypiekała serniki. A ja nic nie umiałam. Tylko walnąć się w ten głupi łeb i coś tam napisać.

— Jakby pani miała dzieci, to może by pani pomogły i nie musiałaby pani tyle pracować.
— Ach, a czy dzieciątka to taki cud natury? Proszę sobie wyobrazić, że Stalin był dzieckiem. I Hitler też. Urodziłam się trzy tygodnie przed wybuchem wojny w 1939 roku. W Warszawie. Po wojnie miasto było w zgliszczach. Koszmar! Gdzie tam kto myślał o atrakcyjnym dzieciństwie swoich dzieci? Ludzie myśleli, żeby przeżyć. Dzieci krótko trzymali i nikt się nad nim nie rozczulał. Nie lubię wracać do przeszłości. Odra, koklusz, szkarlatyna... Hitler i Stalin też byli zapewne rozkosznymi bobasami.

— Ale jakieś kontakty z innymi dziećmi pewnie pani miała?
— Mnie nigdy nie ciągnęło do rówieśników, raczej do starszych. Dzieci wydawały mi się takie dziecinne jak ja, a sama wolałam z kimś mądrzejszym pogadać. Staram się nie roztkliwiać nad swoim dzieciństwem. Było, minęło, do przodu trzeba patrzeć. Kiedyś i tak wszystko się skończy, a ja się śmierci nie boję. Mówią, że palenie papierosów zabija, a ja palę trzy paczki dziennie.

— Robi sobie pani badania profilaktyczne?
— Jak umierała moja mama i ja się nią opiekowałam, to nabawiłam się przepukliny. Wtedy po raz pierwszy od trzydziestu lat zrobiłam badania. Doktor, jak zobaczył prześwietlenie moich płuc, to aż zawołał swoją asystentkę. Zobacz te płuca — powiedział. — Nic nie widać. Nie mógł wyjść ze zdumienia, że mam płuca w tak dobrym stanie. I serce też mam w porządku. Nic strasznego się nie dzieje. Mój ukochany Woody Allen mówi, że kto żyje, ten umrze. To naturalne. Dziecko też się kiedyś zrobi stare i umrze. Dawno już zapowiedziałam, żeby mnie nie ratować na siłę. A jak nie będę w stanie już nic wokół siebie sama zrobić, to popełnię samobójstwo. Wiem, że każdego coś pewnego dnia trzepnie. Mnie też. Czy to zawał, czy starość. Co tu się przygotowywać? Trach, prach i po balu. Świat istniał, kiedy mnie jeszcze nie było i będzie istniał, kiedy mnie już nie będzie. Boję się właśnie tylko zniedołężnienia. I jestem zmartwiona, że w Polsce nie ma prawa do eutanazji. Żeby ktoś miał mi pieluchy zmieniać? Nie ma mowy. Nie chciałabym się rzucać z okna, bo to nieestetyczne i koszmarne. Gdzieś na świecie nieuleczalnie chora kobieta dostała lekarstwa i umarła godnie. Też tak chcę. I nie chcę żyć sto lat. I nie lubię pracować.

— Jaką pani ma emeryturę?
— 1200 zł, a Karolak 719 zł. A my z Karolakiem wcale nie umiemy oszczędzać. I nie wyobrażam sobie, żebym poszła do gminy po pieniądze z opieki społecznej. Ale zapłacić rachunki musimy. Nie jeżdżę na urlopy, na żadne Teneryfy albo Turcje. Z emerytur po opłaceniu mieszkania nic nam prawie nie zostaje. Mówię pani to wszystko, bo życie od dawna już mnie nie bawi. Ale dopóki to życie trwa, to nie może być koszmarem i stać się kompletnie nieznośne. Sama na przykład, chociaż jestem nałogową palaczką, to nie palę papierosów tam, gdzie palić nie wolno. Czasami nawet ktoś mnie podwozi samochodem i proponuje, żebym sobie zapaliła. Zawsze w takich sytuacjach odmawiam. Bo jak ktoś nie pali, to ja mu nie będę zatruwała powietrza. Bardzo mnie irytuje zachowanie palaczy, którzy palą tam, gdzie nie wolno. Tak jak mówi się o kulturze picia alkoholu, tak też powinno się mówić o kulturze palenia. Mnie do rzucenia palenia nikt nie przekona. Od kiedy jestem stara, czyli od bardzo dawna, jest to moja jedyna przyjemność. Chętnie bym za to rzuciła jedzenie i spanie.

— W książce opisuje pani swoje rozmowy z córką sąsiadki. To postać fikcyjna?
— Z góry wiedziałam, że nie będę pisała o swoim życiu. To co prawda bardzo długie już życie, ale niezbyt ciekawe. Zapiski z bloga to raczej moje refleksje na temat tego, co się dzieje dookoła. I wymyśliłam córkę mojej sąsiadki, kiedy ten portal zaproponował mi pisanie bloga. Pomyślałam wtedy, że ułatwię sobie pracę i zapiski będą w formie rozmów z córką mojej sąsiadki. Sto lat temu pisałam słuchowiska radiowe, więc jakieś pojęcie o tym mam.



Źródło: Gazeta Olsztyńska