Życie w ciszy. Czyli, jak wygląda świat niesłyszących

2014-09-26 11:08:01(ost. akt: 2014-09-26 11:25:35)

Autor zdjęcia: Bartosz Cudnoch

W niedzielę (28 września) wypada Międzynarodowy Dzień Głuchych. Z tej okazji, o "życiu w ciszy" opowiada nam m.in. 16-letnia Diana, której rodzice są niesłyszący. — Jeśli ktoś chce się na nas oglądać na ulicy i małpować, proszę bardzo! Ja i tak kocham swoich rodziców. Nie wstydzę się ich. Mogę migać wszędzie — mówi nastolatka.
Mężczyzna ma 56 lat i nie słyszy od drugiego roku życia. Jego żona ma 47 lat i córkę z pierwszego małżeństwa. Nie pamięta, kiedy przestała słyszeć. Była zbyt młoda. Wie tylko, że chodziło o powikłania po szczepionkach. Swojego przyszłego męża poznała w 1993 roku na rajdzie turystycznym. Jednak nie od razu wpadli sobie w oko. — Trochę to trwało. Jacek mnie podrywał — opowiada Irena Kirakowska z Olsztyna. 

Miałam nadzieję, że będzie słyszeć

— Ponad rok po poznaniu wzięliśmy ślub. Pięć lat później urodziła się nam córka Diana. Miałam nadzieję, że będzie słyszeć. Lekarze prorokowali, że może być różnie. Dwoje niesłyszących rodziców to ogromne zagrożenie, że dziecko też będzie głuche. Ale udało się, Diana urodziła się zdrowa — wspomina.

Pani Irena nie jest jedyną niesłyszącą w swojej rodzinie. — Kilka osób z mojej rodziny też jest głuchych. Ale język migowy w naszym domu był bardzo ograniczony, najprostszy — twierdzi. Z kolei jej mąż Jacek był jedynym niesłyszącym dzieckiem w rodzinie, jego rodzice słyszeli.

 — Nikt specjalnie dla mnie nie uczył się migowego. Mówili do mnie i pokazywali, a ja musiałem rozumieć — opowiada mężczyzna. Sprawy w urzędach, podobnie jak pani Irenie, pomagała załatwiać mu rodzina. — Bo dla nas nie ma żadnej pomocy. Tak samo u lekarza. Często musimy sprowadzać tłumacza — twierdzi.

Obecnie najczęściej w takich sprawach pomaga im 16-letnia Diana. — Ale nie zawsze wszystko rozumiem. Ciężko jest mi pokazać wszystkie medyczne pojęcia w języku migowym. I wtedy rodzice też nic nie wiedzą — frustruje się nastolatka. Diana często wchodzi do gabinetu lekarskiego razem z rodzicami.

— A nie powinno tak być, że niepełnoletnia osoba tłumaczy rodzicom sposób leczenia ich dolegliwości. U lekarza powinien być tłumacz, jakakolwiek pomoc — uważa. Diana nie ma żadnego problemu z tym, że jej rodzice są niepełnosprawni. — Jeśli ktoś chce się na nas oglądać na ulicy i nas małpować, proszę bardzo! Ja i tak ich kocham. Nie wstydzę się ich. Mogę migać wszędzie — podkreśla. — Zdarzały się sytuacje, w których byliśmy parodiowani. Podchodzili do nas ludzie i wymachiwali rękami. Myśleli, że są śmieszni — wspomina pani Irena. 

— Jestem nieśmiała. Nie mam problemów z publiczną rozmową, ale nie zawsze umiem stanąć w obronie rodziców. A w takich sytuacjach powinnam — mówi szesnastolatka. 


Modliłam się, żeby widziała 

Dwunastoletnia Amelia Marczuk nie słyszy od urodzenia. Kiedy mama dziewczynki była w ciąży, nic nie wskazywało, że dziecko urodzi się niepełnosprawne. — Wręcz przeciwnie, ciąża i poród przebiegały prawidłowo. Dopiero po porodzie okazało się, że coś jest nie tak. To było widać od razu — mówi Magdalena Marczuk.

Amelia urodziła się z syndromem BOF, czyli zespołem skrzelowo-oczno- twarzowym. Oprócz wielu dolegliwości jednym z jego efektów jest niedosłuch. — Amelia uczęszcza do specjalnego ośrodka szkolno-wychowawczego dla dzieci niesłyszących. Dzięki temu nie ma trudności w lekcjach. Za to mnóstwo problemów w codziennej komunikacji — wylicza pani Magda. 

— O tym, że córka nie jest zdrowa, wiedzieliśmy od razu. Modliłam się tylko o to, żeby widziała. Dlatego niedosłuch nie był dla mnie aż tak przerażającym wyrokiem — opowiada pani Magda. — Kiedy rodzina i znajomi dowiedzieli się o stanie córki, byli w szoku. Ale na szczęście nikt się od nas nie odsunął, wręcz przeciwnie. Konieczna była zbiórka pieniędzy na implant słuchowy. To było 70 tysięcy złotych. Wszyscy nam pomogli, dzięki czemu Amelka dostała implant, gdy miała 2,5 roku — wspomina.

I choć choroba ma wpływ na życie Amelii, jej dzień wygląda podobnie jak u koleżanek. — Wstaję rano i przygotowuję się do szkoły. Mama robi śniadanie, potem zawozi mnie na zajęcia. Około 15 kończę. Jedziemy do lekarza albo na trening szermierki — opowiada wolno dwunastolatka. Niektóre słowa mówi wyraźnie, większość jednak pokazuje w języku migowym. Dzięki implantowi słyszy głośniejsze dźwięki i rozumie proste, wolno wypowiadane słowa.

Szermierka jest jej pasją. Lubi także bawić się z kotami, oglądać filmy i grać w gry planszowe. — I spotykać się z moją przyjaciółką. Ona też nie słyszy, umiemy się dogadać — dodaje. — Większość znajomych córki to dzieci niesłyszące. Na osiedlu nie ma jej rówieśników, poza tym ciężko jej się z nimi porozumieć — wyjaśnia pani Magda. 

— Nikt na podwórku mnie nie zaczepia. Zwykle nikt nic nie mówi. Czasem tylko ludzie stoją i patrzą, jak idę z dziadkiem na spacer lub na plac zabaw. Ale nie obchodzi mnie to — mówi dziewczynka. Właśnie podczas jednego z takich spacerów Wojciech Bastek, dziadek Amelii usłyszał komentarz: „Nie baw się z nią, ona do ciebie nie pasuje, jest jakaś inna”.

— I były to słowa dorosłego. Dzieci same z siebie nie są agresywne, to dorośli uczą je braku akceptacji — uważa. Swoją wnuczkę traktuje jak oczko w głowie. Z dumą prezentuje jej rysunki, wyniki wygranych w grach. A na to mają mnóstwo czasu. — Mieszkamy razem z dziadkami w jednym domu — cieszy się Amelka.

— Tuż po ślubie mieszkaliśmy z rodzicami oddzielnie, ale wpadliśmy na pomysł, żeby sprzedać oba mieszkania i kupić dom. Wariacki plan, ale dobrze nam się żyje. Amelka ma blisko całą rodzinę — mówi pani Magda. — Chwilowo brakuje tylko mojego męża, który pracuje w Danii. Ale często nas odwiedza — dodaje. 

Czy Amelia nie wstydzi się mówić w języku migowym w miejscach publicznych? — Nie ma z tym żadnego problemu — twierdzi pani Magda. — A nawet to bardziej ja zwracam uwagę na to, jak patrzą się na nas ludzie. Wtedy aż chce się ich prowokować. W ogóle przestaję mówić i tylko migam. Dla nas to i tak plus, nikt nie może nas podsłuchać, więc wszędzie mamy pełną swobodę rozmowy — zaznacza. — Doszło do tego, że zrezygnowałam nawet ze znajomości „sprzed Amelii”. Niektóre z nich rozpadły się naturalnie. Po prostu lepiej czujemy się w towarzystwie głuchych. Mamy w podobnej sytuacji rozumieją moje problemy — wyjaśnia. 

Wstydzimy się, jak ludzie patrzą

— Czasem, gdy idziemy z córkami ulicą, staramy się nie migać. Wstydzimy się, jak ludzie się na nas patrzą. Ale nasze dziewczyny nie mają z tym problemu — mówi 40-letnia Barbara Lachowicz, niesłysząca mama dwóch głuchych dziewczynek: 13-letniej Sabiny i 11-letniej Magdy.

Swojego niesłyszącego męża poznała 18 lat temu podczas balu karnawałowego we Wrocławiu. Dla niego postanowiła sprowadzić się do Olsztyna. — Ale też dlatego, że tutaj była praca. Wcześniej musiałam dojeżdżać aż 30 km, teraz mam bardzo blisko — mówi pani Barbara. Obecnie pracuje w pralni. Jej mąż, Jacek, pracuje jako pracownik produkcji w jednej z firm mięsnych.

— Zazwyczaj pracodawcy mają opory przed zatrudnianiem głuchych. Boją się, że sobie nie poradzimy. A często okazuje się, że jesteśmy nawet lepszymi pracownikami. Mi udało się na szczęście znaleźć pracę bez problemu, szefowie mojej firmy postanowili spróbować pracy z osobą głuchą. I tak pracuję u nich już kilka lat — mówi pani Barbara. — Miałam nadzieję, że moje dziecko urodzi się słyszące. Tak się nie stało, ale to żadna strata. Moje córki są wspaniałe.

Sabina i Magda obecnie uczą się w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niesłyszących im. Marii Grzegorzewskiej. 
— Ale to nie jest tak, że mam tylko tam znajomych. Chodzimy na siatkówkę. Tam są słyszące koleżanki. One nas lubią, nie wyśmiewają — podkreśla Sabina. 

Tłumacz? To niemożliwe

Sabina w przyszłości chciałaby związać się ze sportem. — A ja bardzo chcę zostać tłumaczem języka migowego. Ale to niemożliwe, bo sama nie słyszę — smuci się Magda. — Może uda mi się chociaż zostać lektorem? Jeśli nie, to zawsze zostaje sport. W tym jestem dobra — chwali się.

 — Zdarza się, że ktoś wyśmiewa na ulicy naszą rodzinę. Pokazują na nasze ręce, krzyczą coś. Pamiętam, jak byłem mały, to mój brat łapał mnie w sklepie za dłonie. „Przestań, śmieją się z nas”, mówił. A ja migałem dalej — wspomina pan Jacek. Jak na co dzień razem z żoną radzi sobie w urzędach? — Nie radzimy sobie. Zwłaszcza, jak trzeba coś wypełnić. To prawdziwy koszmar. Nie ma tłumaczy — wyjaśnia pani Basia. — Nawet jak idę do lekarza, muszę prosić panią Basię, tłumaczkę. Inaczej się nie dogadam.

— W urzędach i instytucjach powinni być dostępni tłumacze języka migowego. Jeśli ich nie ma, jesteśmy totalnie odcięci. Jak na innej planecie. Planecie głuchych — podsumowuje pan Jacek. 


ez

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Uczeń PJM #1496137 | 62.148.*.* 29 wrz 2014 19:35

    Wielkie dzięki za pomoc w nauce ;-) Pozdrawiam

    odpowiedz na ten komentarz