Tabu, czyli tajemnice Węgorzewa

2019-09-22 11:00:00(ost. akt: 2019-09-20 13:51:05)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Czy przedwojenna pocztówka wyszperana na aukcji na eBay’u może stać się inspiracją do napisania mrożącej krew w żyłach historii o ludziach i przeszłości Węgorzewa? Z Bernadetą Prandzioch, autorką powieści Tabu, rozmawia Andrzej Mielnicki.
— „Tabu”. To tytuł pani nowej książki, której wydarzenia rozgrywają się w Węgorzewie. Jest pani ze Śląska, skąd to zainteresowanie Mazurami?
— Zainteresowanie Mazurami bierze się chyba właśnie stąd, że jestem ze Śląska. Bo punktem odniesienia są tutaj zbliżone losy — oba regiony przez lata rozwijały się w obrębie jednego państwa, najpierw Prus, a później Niemiec. To sprawia, że mnie, Ślązaczce, wiele rzeczy wydaje się tu bliskich, znajomych. Zwłaszcza to, co jest dziedzictwem poniemieckim i poewangelickim. Poza tym spędziłam na Mazurach sporo czasu, przez dobrych kilka lat przyjeżdżałam tutaj w zasadzie każdego lata.

— Co było bezpośrednią inspiracją do napisania „Tabu”.
— Zaczęło się od zachwytu starą pocztówką. Była to widokówka z cmentarzem wojennym w Angerburgu i górującym nad nim krzyżem. To, co mnie urzekło, to zwłaszcza widok z samego cmentarza — rozciągająca się w tle panorama Schwenzait See, czyli Święcajt. Zaczęłam szukać w internecie dodatkowych informacji i ku mojemu zdumieniu okazało się, że cmentarz istnieje do dzisiaj, co więcej zachował się w dobrym stanie. To był impuls, by eksplorować temat. Zaczęłam przeglądać stare dokumenty i zdjęcia, i coraz wyraźniej w mojej głowie kształtował się pomysł na fabułę.

— Jednak to powieść wielowątkowa. Losy samotnego człowieka (siedział w więzieniu za zabójstwo i teraz próbuje popełnić samobójstwo), przeplatają się z historią miasta, także tą mroczną, tuż po wojnie.
— Nie chcę zdradzać zbyt dużo, ale losy bohatera są w pewien sposób powiązane z tą niełatwą historią miasta. Opowieść o Zygmuncie Milewskim, pacjencie szpitala psychiatrycznego, powolne odkrywanie prawdy przez psychiatrę Wiktora Janosza i tropy, na które natrafia, były dla mnie okazją, by sięgnąć wstecz i opowiedzieć o przeszłości regionu i jego mieszkańców. Mam świadomość, że niewielu ludzi w Polsce, a nawet na Mazurach wie coś na ten temat.

— Na pewno widziała pani „Różę” Wojciecha Smarzowskiego. Film opowiada o miłości żołnierza AK, powstańca warszawskiego, i Róży Kwiatkowskiej, Mazurki, która wolała znosić gwałty i rabunki, niż odejść z ojczystej ziemi. Prusy Wschodnie były pierwszą niemiecką prowincją, którą zdobyli Sowieci. I zaczął się wielki odwet: zbiorowe gwałty, zabójstwa, rabunki. Pani w „Tabu” wraca do tamtych wydarzeń. 
— Akcja powieści toczy się współcześnie. Wracam więc do wydarzeń we wspomnieniach bohaterów, w tym, co przywołują z pamięci mieszkańcy Węgorzewa i w tym, co główny bohater odkrywa za sprawą odnalezionych pamiątek po niemieckiej rodzinie.
Przy okazji filmów mogę tylko wspomnieć o dokumencie, który lata temu zrobił na mnie ogromne wrażenie — mówię o „Kraju mojej matki” Michaela Majerskiego. Występują w nim kobiety urodzone na Pomorzu przed ’45. Ich historie są bardzo różne — niektóre doświadczyły wypędzenia, inne uciekły zawczasu, jeszcze inne zostały, wyszły za mąż za Polaków. Niezależnie od decyzji, doświadczyły jakiegoś rodzaju utraty. Bardzo podobne rzeczy działy się też na Mazurach. Starałam się okruchy tych opowieści zawrzeć w stworzonych przeze mnie kobiecych postaciach w „Tabu”.


Fot. archiwum prywatne
Bernadetą Prandzioch: Myślę, że nie da się tak naprawdę zapuścić korzeni w miejscu, którego nie rozumiemy

— Po 1989 roku wreszcie można było mówić o tym, co działo się na tych ziemiach po wojnie, o tym co spotkało rdzenną ludność i to nie tylko ze strony Sowietów, ale często tych, którzy zaczęli napływać na te ziemie. Dla nich, dla władzy Warmiacy, Mazurzy to byli Niemcy.
— Tak naprawdę to o wiele szersza kwestia. W 1945 w zasadzie wszyscy, którzy zamieszkiwali dotychczas niemieckie ziemie, stali się dla władzy automatycznie podejrzani i zbyt mało polscy. Represje dotykały nie tylko Niemców, ale przede wszystkim tych, którzy się za Niemców wcale nie uważali, lecz odczuwali przynależność do innej grupy etnicznej, a więc Mazurów, Warmiaków, Kaszubów czy w końcu Ślązaków. Ale podobny los spotkał chociażby Łemków — oni również zostali przez władzę zaklasyfikowani wbrew sobie jako Ukraińcy i przesiedlono ich z terenów dotychczas przez nich zamieszkiwanych.
Po 1989 przestał to być temat tabu, ale mam wrażenie, że tego czasu musiało upłynąć jeszcze sporo, zanim można było mówić o tym głośno bez narażania się na oskarżenia o zdradę, sprzyjanie Niemcom czy wypaczanie historii.
Zresztą w moim odczuciu wciąż za mało mówi się o tym, co tych ludzi spotykało. Zamykanie w obozach pracy, przymusowe wysiedlenia, odbieranie domów. Szykanowanie tych, którzy pozostali. Niechęć, wrogość, podejrzliwość. Ci ludzie tracili nie tylko ziemię, która przez wieki należała do ich przodków, ale i swoją tożsamość.

— Nie ma już Mazurów. Po tym, co ich spotkało, nie chcieli takiej Polski, większość wyjechała do Niemiec, zabierając ze sobą swoją historię. Tą książka przywraca pamięć o tych ludziach, o ich dramacie. Myśli pani, że jesteśmy im to winni? 
— Z pewnością ta pamięć jest ważna. Myślę, że nie da się tak naprawdę zapuścić korzeni w miejscu, którego nie rozumiemy, którego przeszłość jest nam nieznana. Dzisiejsi mieszkańcy tzw. Ziem Odzyskanych (chociaż bardzo nie lubię tego terminu) mają okazję, która nieczęsto się zdarza, by do swojej własnej tożsamości, przywiedzionej z miejsc, z których pochodzą ich rodziny, włączyć także dziedzictwo miejsca, w którym przyszło im żyć. Wierzę, że jest w tym wartość dodana.
Na Górnym Śląsku, gdzie mieszkam, sytuacja jest nieco inna niż chociażby na Warmii czy Mazurach. Po wojnie zostało na tyle dużo etnicznych Ślązaków, że wciąż możemy mówić o ciągłości kultury czy pamięci historycznej, nawet jeśli w czasach PRL-u robiono wszystko, by ją osłabić czy wytępić. Na Mazurach po wojnie została zaledwie garstka autochtonów. Dlatego mówienie o przeszłości Prus Wschodnich wydaje mi się szczególnie ważne. Nic innego już zrobić nie możemy, ale możemy pamiętać. O ludziach, którzy żyli tutaj przed nami. O ich dorobku, kulturze, religii.
Z radością i nadzieją obserwuję, że pokolenie dzisiejszych 30-40 latków, nieobciążone już pamięcią wojny, coraz śmielej tę przeszłość eksploruje. W wielu miejscach ludzie organizują się, aby uporządkować stare ewangelickie cmentarze czy odnowić pomniki ofiar wojny. Coraz częściej przy okazji renowacji budynków odsłania się stare niemieckie napisy na elewacjach. To bardzo bliska sercu forma pamięci historycznej — pamiętamy o tych, którzy byli tutaj przed nami.

— Dziś niektórzy Mazurzy wracają i domagają się zwrotu swoich domów i gospodarstw. Sprawa Agnes Trawny, która odzyskała dom w Nartach, stała się głośna. To Mazurka, a nie Niemka, jak przedstawiały ja niektóre media. Może to temat na następną powieść? 
— Wokół tematu wypędzeń wciąż funkcjonuje w Polsce wiele stereotypów. W czasach PRL-u ze wszystkich sił dążono do tego, by państwo było etnicznie jednorodne. Pokłosiem tego myślenia, i to funkcjonującym do dzisiaj, jest stosowanie prostych podziałów, w których nie ma miejsca na etniczne niuanse. Bo przecież łatwiej jest nazwać kogoś Niemcem i usprawiedliwić w ten sposób krzywdę, która go spotkała niż zastanawiać się, kim byli Mazurzy czy Warmiacy i czy to, czego doświadczyli, zasługuje na potępienie. Ale ten sposób myślenia dotyka nawet Ślązaków, którzy żyją dziś w obrębie państwa polskiego w całkiem sporej liczbie i którym wciąż odmawia się prawa do odrębnej identyfikacji etnicznej, mimo iż sami czują się Ślązakami właśnie. A mówimy tutaj o ponad 800 tys. osób, które w spisie powszechnym w 2011 zadeklarowały narodowość śląską.
Wracając natomiast do kwestii roszczeń, myślę, że tutaj sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana. Trzeba pamiętać, że wypędzenia dotyczyły obu stron. Mamy zatem wypędzonych z Prus Wschodnich Niemców, Mazurów i Warmiaków. Ludzi, którzy opuszczali swoje rodzinne domy i porzucali ziemię, na której żyli od kilkuset lat . Wyjeżdżali, zostawiając za sobą wszystko, łącznie z grobami bliskich.
Z drugiej strony większość napływających na te tereny nowych mieszkańców również została ze swoich domów wypędzona. Spotkała ich dokładnie taka sama historia. Mówię tutaj przede wszystkim o polskich przybyszach z Kresów Wschodnich czy Ukraińcach przesiedlanych podczas akcji Wisła. Mamy więc sytuację nierozwiązywalną, krzywdę przeciwko krzywdzie, stratę obok straty i nie sądzę, żeby dziś, po ponad 70 latach, miało sens zwracanie majątków, bo nigdy nie uczyni to zadość wszystkim, którzy ucierpieli podczas wojny i tuż po niej.
Z pewnością te tematy wciąż nie są w pełni uchwycone w literaturze, a jeśli już powstają książki poświęcone tym zagadnieniom, to częściej są to reportaże. Fantastyczną robotę wykonała kilka lat temu Magdalena Grzebałkowska pisząc „1945. Wojna i pokój”. To książka, którą każdy powinien przeczytać.

— Na koniec. Urodziłem się w Węgorzewie, tam chodziłem do szkoły. Za moich czasów nie było takich książek jak „Tabu”. Dziękuję pani za tę książkę o moim Węgorzewie. 
— Odkąd ukazało się „Tabu”, wiele ciepłych słów popłynęło do mnie właśnie z Węgorzewa. Dla mnie jako pisarki to najlepszy dowód na to, że to, co robię ma sens.

Andrzej Mielnicki

Komentarze (7) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. warmiak #2794453 | 92.213.*.* 22 wrz 2019 13:02

    100/100

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz

  2. Mazur #2794524 | 79.124.*.* 22 wrz 2019 18:15

    wielki szacun dla tej pani że chciała poruszyć temat ludności która zamieszkiwała ten region a po wojnie była zmuszana do opuszczenia HEIMAT-u , który dla autochtonów był wszystkim , złożoność tego regionu i losy tutejszej ludności zaczęły się od tego jak polscy królowie przebalowali Prusy Wschodnie na rzecz Hohenzollernów

    Ocena komentarza: warty uwagi (12) odpowiedz na ten komentarz

  3. @Mazur #2794602 | 83.6.*.* 23 wrz 2019 00:18

    Mylisz się, nasz region był od początku związany z Zachodem a Polska się coraz bardziej uwschodawiała. W 1792 udało nam się ostatecznie uwolnić od tymczasowej polskiej władzy i powrócić do Rzeszy. Wtedy to rozchodzenie się nabrało tempa. Polacy myśleli po 1 wojnie że jak ktoś mówi językiem trochę podobnym do polskiego to będzie głosował za Polską w plebiscycie. Ale nikt normalny nie chciał przyłączenia do tego przesiąkniętego wschodnią mentalnością kraju. Stąd wynik 98% za pozostaniem w Rzeszy

    odpowiedz na ten komentarz

  4. wyp #2794603 | 83.6.*.* 23 wrz 2019 00:20

    Co to jest poniemieckie, poewangelickie? Rozumiem, że na Białorusi jest popolskie i pokatolickie?

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz

  5. Mazur #2794975 | 79.124.*.* 23 wrz 2019 22:20

    nie tylko Niemcy stosowali hasło ; DRANG nach OSTEN - polscy królowie zamiast myśleć o szerokim dostępie do morza od którego dali się odepchnąć to pod naciskiem biskupów woleli iść na wschód krzewiąc chrześcijańską a raczej katolicką wiarę myśląc o sprawowaniu władzy nad jak największą ilością dusz...Prusy Wschodnie były chrześcijańskie , więc polscy biskupi nie zamierzali Niemcom wchodzić w paradę w tym regionie

    Ocena komentarza: warty uwagi (9) odpowiedz na ten komentarz

Pokaż wszystkie komentarze (7)