600 kilometrów pomogło Zosi

2018-08-29 17:00:00(ost. akt: 2018-08-31 11:27:08)
Ewa Rokicka z mężem Marcinem Koniecznym na mecie.

Ewa Rokicka z mężem Marcinem Koniecznym na mecie.

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

W pierwszy dzień urlopu mąż powiedział jej, że jadą w góry... rowerem. I jeśli ona dojedzie na czas, pomoże małej Zosi, która zbiera pieniądze na operację. Ścigała się z czasem, deszczem i zmęczeniem. Ale dała radę! Z Ewą Rokicką rozmawia Ada Romanowska
— Pani urlop rozpoczął się wyjątkowo. 11 sierpnia mąż zaproponował wyjazd do Szklarskiej... na rowerze. Ogłosił w internecie, że jeżeli pani przejedzie te 603 kilometry do 15 sierpnia do godz. 12, to wygra. I pomoże małej Zosi. Jak to pani wtedy przyjęła?
— Z zaskoczeniem, niedowierzaniem i trochę ze złością, bo przecież jadąc na rowerze, będziemy w Szklarskiej Porębie za kilka dni. To moja ukochana miejscówka, więc miałam mieć te kilka dni mniej do chodzenia po górach.
Z drugiej strony zawsze chciałam powtórzyć urlop na rowerach. Kiedyś zjechaliśmy całą Jurę Krakowsko-Częstochowską. Innym razem pojechaliśmy pociągiem z rowerami do Świnoujścia i wróciliśmy polskim wybrzeżem. To były naprawdę cudowne urlopy. Tylko wtedy miałam 20 lat mniej... Kiedy już się zgodziłam, mąż zdradził kolejny pomysł, który przyświecał całej tej wyprawie. To akcja związana z pomocą Zosi. Od razu zasiadł do komputera, wrzucił swoje pomysły do sieci, potem nadał paczkę do Szklarskiej — plecak z ubraniami. Później powiedział: wszystko gotowe, możemy jechać! Nie było odwrotu. Ale zaczął padać deszcz i nie mogliśmy ruszyć się z domu, co było dość irytujące, mając w perspektywie 4,5 dnia na pokonanie ponad 600 km. Zamiast wyjechać o godzinie dziesiątej rano, wyruszyliśmy dopiero około 16.

— Nie miała pani ochoty dać mężowi w zęby? Urlop to przecież błogi wypoczynek.
— Urlop to błogi wypoczynek... Mnie urlop kojarzy się z przerwą w pracy, którą zresztą bardzo lubię. Natomiast nie lubię spędzać urlopu, leżąc na plaży. To absolutnie nie dla mnie, dlatego najlepiej wypoczywam właśnie w górach, chodząc po szlakach. No i najlepiej, jeśli są to Karkonosze, bo tam są też cudowne szlaki rowerowe.

— 603 kilometry to kawał drogi. A ile pani przejeżdża rowerem tygodniowo?
— Nie jeżdżę dużo. Bywają tygodnie, że nie usiądę ani razu na rower. Do tej pory mój rekord to 136 kilometrów jednego dnia podczas akcji charytatywnej „Mundur na rowerze”. Najczęściej jednak jest to 50 kilometrów. Mamy z córką fajną trasę do Dobrego Miasta i z powrotem. Córka jednak ma zdecydowanie lepszą kondycję, więc wychodzimy razem, ale wracamy każda oddzielnie. Staram się też biegać raz, dwa razy w tygodniu.

— Z czym najbardziej się zmagaliście w czasie wyprawy?
— Z pogodą. Temperatura i cały czas pod wiatr. Pierwszego dnia nie dość, że wyjechaliśmy późno, to po 80. kilometrze złapała nas ulewa. Musieliśmy skończyć podróż. Ubrania i buty suszyliśmy w piekarniku. Przed Jelenią Górą musieliśmy pokonać dwa ostre podjazdy — jeden 1,5 kilometra, drugi 2,5. Gdybym u podnóża wiedziała, co mnie czeka, zsiadłabym z roweru i szła na piechotę. Poza tym mąż, który musiał jeszcze w trakcie wyprawy robić swoje treningi biegowe, opóźniał dotarcie do celu.

— A co sprawiało pani największą frajdę?
— Krajobrazy! Nasz kraj jest naprawdę piękny. Może oprócz fragmentów, kiedy musieliśmy jechać głównymi drogami — wtedy jest mniej „urokliwie”. I oczywiście satysfakcja z pokonanych kilometrów i świadomość, że znajomi będą płacić na Zosię.

— Bała się pani, że nie dojedzie? Albo się spóźni?
— Że nie dojadę, nie bałam się. Bardziej obawiałam się spóźnienia. Przedostatniego dnia — tak się jakoś złożyło — nie zjedliśmy po drodze obiadu i byliśmy zmęczeni. Po około 130 kilometrach mąż stwierdził, że szukamy noclegu. Wtedy przekonałam go, że musimy dojechać do Jeleniej Góry, bo nie możemy zostawić zbyt dużo kilometrów na ostatni dzień. Po dotarciu do Jeleniej mąż przyznał, że nie wierzył, że dojedziemy. Chociaż raz to ja do czegoś zmobilizowałam męża!

— Gdy dojechała pani o 11.11, więc przed czasem, co pani poczuła? I co sobie udowodniła?
— Radość i ogromną satysfakcję. W zasadzie w cztery dni pokonałam 603 kilometry, a więc mogę dużo! Wszystko „siedzi w głowie”. Zgodnie z hasłem wymyślonym przez mojego męża: „Nie ma nie mogę”. Więc pieniążki na operację Zosi też uda się zebrać. Wierzę w to!

— Dzięki pani wyczynowi udało się zebrać 6000 zł na leczenie małej Zosi — wychodzi 10 zł za kilometr. To dobry wynik.
— Nie spodziewałam się tego, chociaż organizowaliśmy już wiele różnych akcji w środowisku triathlonowym, bo głównie w tym kręgu działamy, choć nie tylko, i zawsze spotykamy się z olbrzymią chęcią pomocy. Uważam, że Polacy bardzo chętnie pomagają. Trzeba tylko zainicjować akcję. Jak powiedziałam, nie spodziewałam się aż takiego odzewu. A trzeba dodać, że te 6000 to była kwota na dzień dojechania do Szklarskiej Poręby, a pieniądze nadal spływają, nadal znajomi informują, że „wrócili z urlopu i poszedł przelew” albo „zapomniałem, już przelewam”. Tak więc dziękujemy bardzo w imieniu Zosi!

— Jak wróciliście z wyprawy?
— W niedzielę musieliśmy jeszcze „zaliczyć” zawody w Chełmży koło Torunia, gdzie mąż i córka startowali w sztafecie triathlonowej. Znajomy podwiózł nas do Wrocławia, tam wypożyczyliśmy samochód i dojechaliśmy do Chełmży. Stamtąd było już z górki — dobrzy znajomi z Olsztyna nas wspomogli.

— Jak na pani wyczyn zareagowali najbliżsi?
— Gratulowali i gratulowali. Chociaż rodzicom nie powiedziałam, że jedziemy na urlop rowerami. Nie chciałam, aby się denerwowali. Zapomniałam o małym szczególe — moi rodzice mają Facebooka.

— Mąż jest z pani dumny?
— Bardzo. Po przyjeździe do domu oświadczył, że — jak dla niego — ten urlop był jednym z naszych najlepszych!

— A rodzina Zosi?
— Rodzice Zosi to bardzo sympatyczne małżeństwo. Przyjechali w niedzielę na zawody do Chełmży, aby podziękować nam za akcję, ale również organizatorom zawodów Triathlon Energy, którzy przeznaczyli na leczenie Zosi po 3 zł za każdego startującego zawodnika i 33 zł za każdą sztafetę. Zosi podobała się atmosfera zawodów. Była pogodna, uśmiechnięta. Myślę, że może wymusić na rodzicach kolejne wizyty.

— Pani mąż to człowiek z żelaza. Pani też jest twardą kobietą?
— Myślę, że tak, ale większość kobiet jest twarda. Czasami udajemy delikatne, ale przecież nie od dziś wiadomo, że psychicznie kobiety są silniejsze od mężczyzn. A jak wcześniej powiedziałam, wszystko jest w głowie.

— A co teraz przed panią? Alpy?
— Jest taki plan. Na razie bardzo odległy.

— A może jakieś inne szczyty?
— Pierwszym i najbliższym — bo już w październiku — „szczytem” do zrealizowania i przeżycia będzie ślub naszego syna. A potem? Kto wie, co będzie potem?

Ewa Rokicka mieszka w Kieźlinach, pracuje Komendzie Wojewódzkiej Policji w Olsztynie. Mama dwoje dzieci — Michała i Kasię. Jej mąż Marcin Konieczny jest kilkukrotnym mistrzem Polski w triathlonie i mistrzem świata Ironman. Jego motto to „nie ma nie mogę”. Rowerowa wyprawa odbyła się na rzecz Zosi Czernieckiej, której nóżki łamią się jak zapałki. Dziewczynka ma dwa lata, nie może chodzić, bo chore nogi nie mogą jej utrzymać. Są powykrzywiane i powyginane w dwie przeciwne strony. Uratować ją może kosztowna operacja za granicą. Zosię można wspierać na stronie siepomaga.pl/zosia

Obrazek w tresci