Jerzy Kurowski i jego życie z czarną płytą

2018-06-14 08:00:00(ost. akt: 2021-04-17 17:21:39)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Jerzy Kurowski z Olsztyna, pasjonat muzyki i kolekcjoner płyt, jest z zawodu informatykiem. Jego książka „Słynne płyty, słynne okładki” za szczególne walory edytorskie i poznawcze otrzymała wyróżnienie honorowe Kapituły przyznającej Literacką Nagrodę Warmii i Mazur Wawrzyn 2017.
— Skąd się wzięła pana miłość do płyt?
―  W moim domu rodzinnym zawsze był gramofon, w Olsztynie odbywały się big-beatowe koncerty, na ścianach, jako nastolatkowie, wieszaliśmy plakaty zespołów, zbieraliśmy płyty. Polskie albumy można było kupić, ale utwory zagraniczne były dostępne przede wszystkim jako pirackie nagrania na tzw. pocztówkach dźwiękowych. Najwięcej muzyki nagrywało się na magnetofon. W programie III były takie audycje jak „Mój magnetofon”, „Roman Waschko i jego płyty” czy „Mini-Max”. Często na antenie padało hasło „Trzy, dwa, jeden, start!", włączało się magnetofon i nagrywało się całe strony płyt. Był to rodzaj zorganizowanego „piractwa”. Na przełomie lat 60. i 70. pojawiały się płyty przywożone z Zachodu, były jednak rzadkością. W Olsztynie działał  w latach 1969-1970 Dyskusyjny Klub Muzyki Młodzieżowej Konkrecik.

― Coś takiego?!
― W 1971 roku klub zmienił nazwę na Trzecie Epitafium. Byłem wtedy uczniem III LO i członkiem kilku międzynarodowych fan clubów, prowadziłem korespondencję z wytwórniami płytowymi. Spotykaliśmy się w niedziele w klubokawiarni przy skrzyżowaniu dawnej ulicy Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego) i Kościuszki. Przez pewien okres w „Głosie Olsztyńskim” ukazywała się co tydzień redagowana przez prezesa klubu rubryka „Przeboje Konkrecika”, do której przekazywałem informacje z brytyjskiej listy przebojów. W jednym roku zdobyliśmy nawet tytuł najlepszego w Polsce Dyskusyjnego Klubu Muzycznego. To były moje początki i mam wiele płyt z tamtych czasów. Bo muzyka towarzyszyła mi zawsze. Bez niej nie potrafiłem się uczyć. W czasie studiów na Politechnice Gdańskiej winyli przybywało. Potem pojawiły się płyty CD.

― I wydawało się, że płyta winylowa umrze.
― Wiele osób pozbywało się płyt winylowych i to całymi kartonami. Ja swoich nie sprzedałem. Obecnie mam dużo albumów winylowych i kompaktowych.

― Dużo, czyli ile?
― Winylowych kilka tysięcy. Dokładnie nie wiem, bo nie mam żadnego spisu. Niektórzy się dziwią, że jestem informatykiem i nie zrobiłem takiego katalogu. Kiedy w ubiegłym roku przygotowywałem atrakcyjne okładki na wystawę, wybrałem ich prawie 500. Mówię o tym, bo gdyby nie było wystawy, nie byłoby książki. Według mojej pierwotnej koncepcji miały być zaprezentowane tylko okładki autorstwa Andy'ego Warhola. Ale Małgorzata Bojarska-Waszczuk, dyrektor BWA, zaproponowała szerszą formułę wystawy oraz wykorzystanie dorobku większej liczby artystów tworzących „sztukę na okładkach”. Na świecie takie wystawy też się robi, bo rośnie popularność płyt winylowych. Książka "Słynne płyty, słynne okładki" miała być rodzajem katalogu do wystawy. Pierwszą jej wersję przeczytali Krzysztof Kochanowski z Gietrzwałdu i Wojtek Wedle z BWA, także kolekcjonerzy płyt. Uznali materiał za ciekawy i zachęcili mnie do rozbudowania tekstu.

― To była chyba trudna praca?
―  Musiałem ustalić, kto był autorem zdjęcia na okładce, kto był autorem projektu. Nie chciałem, by powstał prosty katalog, ale także opowieść o historii muzyki i o artystach tworzących okładki.  Przy okazji przedstawiłem rozwój sprzętu do odtwarzania muzyki i dzieje okładki. W latach 40. XX wieku, co można sprawdzić w książce, były one bardzo skromne. Złoty okres sztuki na okładkach, to według mnie, koniec lat 60. i lata 70. Starałem się także przedstawić polskich twórców tworzących w kraju oraz za granicą. Najlepszym autorem okładek polskich wykonawców z kręgów jazzu i rocka jest Marek Karewicz.

― Poznałam Rosława Szaybo, autora m.in. sławnej okładki z żyletką zespołu  Judas Priest.
― Szaybo wyjechał z Polski do Wielkiej Brytanii i po kilku latach został dyrektorem artystycznym oddziału CBS w Londynie. Okładek stworzył mnóstwo. W mojej książce jest cały rozdział poświęcony jemu i Stanisławowi Zagórskiemu, artyście wywodzącemu się także z polskiej szkoły plakatu. On z kolei wyjechał do Stanów Zjednoczonych i tam zrobił karierę jako autor okładek płytowych.


Jerzy Kurowski

― Czy na okładkach przeważają zdjęcia czy jednak ilustracje? 

― Początkowo płyty wkładano do szarych kopert bez żadnych ozdób. Potem zaczęły pojawiać się na nich reklamy. Gdy wykorzystywano uniwersalne koperty informacje o wykonawcach można było odczytać przez okrągły otwór z etykiety naklejonej na winylu. Zmiana nastąpiła w 1940 roku za sprawą Alexa Steinweissa, dyrektora artystycznego w Columbia Records, jednej z czołowych  wytwórni w USA. Steinweiss stwierdził, że skoro muzyka na płytach jest tak piękna, okładki nie powinny być byle jakie. To on wpadł na pomysł, by okładki były indywidualne, by działały jako element marketingu. I okazało się, że nakłady płyt po ich ładnym opakowaniu, wzrosły nawet o tysiąc procent, czyli dziesięciokrotnie. Zdjęcia na okładkach pojawiły się latach 50. XX wieku. Stwierdzono, że wizerunek gwiazdy przyciąga uwagę klientów sklepów z płytami. W książce opowiadam m.in. historię albumów zespołu The Beatles. To są płyty ważne w historii muzyki oraz w historii sztuki na okładkach. W  rankingach najlepszych okładek w pierwszej dziesiątce są zawsze trzy lub dwie Beatlesów. Zwykle w pierwszej trójce jest „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, na której członkowie zespołu stoją w tłumie znanych postaci głównie ze świata sztuki. Do czołówki trafia też „Abbey Road”.

― Na którym to przejściu dla pieszych wszyscy robią sobie zdjęcia.
― W książce pokazuję kilka okładek naśladujących to ujęcie. Niby prosta sprawa ― jezdnia, pasy, przechodzący ludzie ― a temat zaintrygował i stał się popularny. Za ciekawą została uznana też całkowicie biała okładka z wytłoczonym napisem The Beatles. Jeżeli chodzi o innych wykonawców, to jedną z bardziej popularnych jest okładka  do płyty „Dark Side of the Moon” Pink Floyd zaprojektowana przez studio Hipgnosis z charakterystycznym pryzmatem rozszczepiającym promień światła.

― Kiedy pan mówi o płytach, przy okazji opowiada pan historię życia pewnego pokolenia.
― To była młodzież, która poprzez muzykę z radia i płyt starała się wyrwać z często szarej rzeczywistości i przenieść w wyobraźni na koncerty ówczesnych gwiazd rocka. Chciałbym jeszcze dodać, że wykorzystane zdjęcia okładek zrobił mój syn Michał, a książka swoją edytorską jakość zawdzięcza olsztyńskiemu grafikowi Tadeuszowi Burniewiczowi oraz jego synowi Bartoszowi. Książkę wydrukowała drukarnia Hakus. Jest to więc dzieło w pełni olsztyńskie.

MZG

informatyk, który w czasie wolnym odwiedził blisko 60 krajów. Poza tym nurkuje, fotografuje i filmuje. Jest też kolekcjonerem sztuki.

Jerzy Kurowski (1953):


Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Jakub #2518979 | 176.221.*.* 14 cze 2018 12:07

    Konkrecik zaczynał działalność w WDK. Dopiero potem przeniósł się do Kropki na Kościuszki. Byłem jednym z pierwszych jego członków. Serdecznie pozdrawiam starą gwardię.

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz