Janusz Moszczyński: "Pasje tak mnie nakręcają, że nie zwalniam tempa"

2018-06-07 18:25:13(ost. akt: 2018-06-07 18:53:10)
Janusz Moszczyński

Janusz Moszczyński

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Janusz Moszczyński, pięciokrotny dziadek, mors, kulturysta. Prezes Stowarzyszenia Kąpiący Się Zimą. Ale również rzeźbiarz i społecznik. — Mało kto wie, że wykucie przerębla to katorżnicza praca, ale wciąż czuję się do niej przygotowany — podkreśla.
— W tym roku skończył pan 60, ale nie zwalnia pan tempa.
— Praca zawodowa, pomoc w opiece nad wnukami, prezesowanie Stowarzyszeniu Kąpiących Się Zimą, a także dbanie o swoją tężyznę fizyczną sprawia, że nie mam jak się zatrzymać. Wszystko musi być w harmonii, cały czas człowiek musi się rozwijać, ruszać i stawiać nowe wyzwania i wtedy naprawdę chce się żyć.

— Ma pan pięcioro wnuków, wszystkie ćwiczą już z dziadkiem?
— Jeśli chodzi o kulturystykę, to jestem już na emeryturze. Instruktorem byłem przez 15 lat. Ale w domu mam swoją mini siłownię — ławeczki, wyciągi, ciężarki itd. Regularnie podciągam się na drążku. Lubię też co jakiś czas wpaść do prawdziwej siłowni. Najwięcej trenuję i uprawiam sport z 9-letnim Krzysiem. Pozostali to jeszcze maluchy. Krzyś uprawia taekwondo i piłkę nożną, a ja dzielnie towarzyszę mu we wszelkich aktywnościach. Zimą chodzimy razem na basen i łyżwy, latem staramy się korzystać z natury — wspólnie kopiemy piłkę, zabieram go na kajaki. Wnuk jest zadowolony, że dziadek dotrzymuje mu kroku, że jeszcze ma na tyle kondycji. Wiem, że opowiada o mnie w szkole. Krzyś jeszcze nie morsuje, na razie tylko się przygląda, ale niewykluczone, że za jakiś czas wejdziemy do wody razem, bo ja nie mam zamiaru tego porzucać, to pasja mojego życia.

— A na rowery też wskakujecie?
— Ja lubię rower, ale... zimą. Jestem człowiekiem mrozu i lodu. Lubię taką walkę z żywiołem. Lubię przedzierać się przez wszelkie niedogodności, nie lubię jak jest za łatwo. Zima wyzwala we mnie chęć pokonywania barier.

— Opowiadał mi pan ostatnio, że wykucie przerębla, w którym się kąpiecie to niemały wyczyn.
— Tak, to robota dla ludzi w formie. Często dziennikarze przyjeżdżają relacjonować naszą kąpiel i interesuje ich tylko moment wejścia i wyjścia z wody, nasze przebrania, scenografia, pochodnie. Wykucie w lodzie wielkiej przestrzeni, gdzie musi zmieścić się przynajmniej 200 osób, to też jest prawdziwe wyzwanie, prawdziwy spektakl. Lubię operować piłą. Gdy musimy wyrąbać przerębel, to zajmuje nam to nawet około 10 godzin. Cały dzień solidnej fizycznej pracy, a potem 5 minut kąpieli. To dla mnie zawsze najlepszy sprawdzian, czy fizycznie daję radę. Lubię tę nieprzewidywalność natury... Czasem zdarza się lód grubości ponad 20 cm, walka z mrozem, wiatrem, lodowatą wodą. Po takiej walce czuję się, jakbym przebiegł maraton. Ale fizycznie wciąż czuję się do tego przygotowany.

— Ale ta forma nie przyszła z dnia na dzień....
— Od najmłodszych lat byłem aktywny. Chodziłem do sportowej klasy, dużo biegałem, startowałem w zawodach lekkoatletycznych. Potem dopadła mnie kontuzja ręki — w ramach rehabilitacji podnosiłem ciężarki i do tego zaczęła się moja przygoda z kulturystyką. A gdy już skończyłem z zawodowstwem, to udało mi się „nie zapuścić”. Cały czas trzymam sportową rękę na pulsie. Sport od zawsze kojarzył mi się z czystością. To mi się w nim spodobało — higiena, dbanie o siebie, zdrowa dieta. Podoba mi się ta sportowa dyscyplina, która potem przekłada się na życie.

— Stowarzyszenie Kąpiący Się Zimą to podobno największe tego typu organizacja w Polsce. Ogarnięcie takiej brygady też nie jest łatwe.
— Praca w stowarzyszeniu to ciągła praca i zabawa. Do Olsztyna kąpać się przyjeżdża wielu gości... W tym roku mieliśmy Egipcjanina, Irlandczyka, Łotysza. W szczytowym momencie sezonu kąpiemy się nawet w 300 osób. Niesamowite wyzwanie logistyczne. Każdy musi być bezpieczny, każdy musi się czuć „ugoszczony”. Powiedziałbym, że olsztyńskie morsy to nawet najsilniejsza grupa w Europie. Jest przecież jeszcze klub w Kortowie, a poza tym ludzie kąpią się też w różnych olsztyńskich jeziorach indywidualnie. Jest nas chyba z pół tysiąca.

Janusz Moszczyński

— A pan przewodzi ich zdecydowanej większości. Działalność w stowarzyszeniu to również wyjazdy.
— W tym roku pojechaliśmy do Szwecji. Dziarski spacer szlakiem krajobrazowym ciągnący się przez kilka kilometrów, niektórzy szli z kijkami. Potem spacer w morskiej lodowatej wodzie. Była też wycieczka autokarowa, aby zwiedzić Karlskronę. Sporo się działo. Natomiast wszędzie, gdzie byłem: Szwecja, Norwegia, Holandia nie spotkałem się z tak dobrymi warunkami jak u nas. Naprawdę mamy piękne miejsce do kąpieli. Tych letnich, jak i tych zimowych.

— Olsztyńskie morsy to też działalność charytatywna.
— Tak. Lata temu wpadłem na pomysł, żeby współdziałać z WOŚP. Jeśli jesteśmy zdrowi to nasz obowiązek, żeby pomagać tym, którym tego zdrowia zabrakło. A od dwóch lat wspomagamy też olsztyńskie schronisko dla zwierząt. Jeden z „Biegów na 6 łap” to nasza kąpiel. W tym roku udało nam się zebrać ponad tonę żywności. Świadomość bycia potrzebnym w społeczeństwie też sprawia, że chce się żyć.

— Nie jest pan jedynym morsującym po 60-tce w Olsztynie.
— Jest nas całkiem pokaźne grono. Najstarszy mors ma prawie 80 lat, więc jeszcze daleko mi do niego.

— Podsumowując: co jest recepta na witalność w pana wieku?
— Dieta, aktywność i pasja. Najlepiej więcej niż jedna. To pasje tak mnie nakręcają, że nie zwalniam tempa. Lubię też rzeźbić. Miałem kiedyś pracownię na zamku w Nidzicy. Rzeźbiłem w drewnie, teraz uwielbiam rzeźbić w lodzie. Podczas nocnej kąpieli z pochodniami wszystko zamienia się we wspaniały teatr. Lubię być jego reżyserem.

AP