"Rodzice gdyby mogli ściągnęliby mi gwiazdkę z nieba"

2018-02-04 17:10:00(ost. akt: 2018-02-04 16:37:27)

Autor zdjęcia: Arch. prywatne

Kiedy została adoptowana, miała 15 miesięcy. Była szczęściem i oczkiem w głowie adopcyjnych rodziców, którzy gotowi byli jej gwiazdkę z nieba podarować. Poznała swoją biologiczną rodzinę, ale wciąż szuka siostry Joanny, która urodziła się tego samego dnia co jej córki bliźniaczki, tylko 20 lat wcześniej.
Anna Kipich ze Świętajna ma dziś 54 lata, dobrego męża Adama, czwórkę wspaniałych dzieci, dwie synowe i trójkę wnuków. Kiedy sięga myślami w przeszłość, uśmiecha się do chwil z dzieciństwa i młodości. — Miałam wspaniałe dzieciństwo, młodość... największym oparciem w moim życiu byli dla mnie rodzice — opowiada. — 53 lata temu los połączył mnie z nimi i to chyba był najszczęśliwszy dzień w moim i w ich życiu. Właśnie wtedy, w domu dziecka w Mrągowie po raz pierwszy mama wzięła mnie na ręce. Wtedy skradłam jej i tacie serce. Zabrali mnie do domu i zostałam ich córeczką — mówi ze łzami w oczach.

Pani Ania urodziła się w 1964 roku w Pasłęku, kilka miesięcy później trafiła do Domu Małego Dziecka w Mrągowie. W 1965 roku do tej placówki przyjechało bezdzietne małżeństwo — Stanisław i Helena Jaworscy, by zaadoptować dziecko. Ania miała wtedy 15 miesięcy. Jak opowiadali jej rodzice, zauroczyła ich ta mała dziewczynka o dużych, pięknych oczach. Od momentu, kiedy po raz pierwszy wzięli ją na ręce, poczuli, że to ich wymarzone dziecko. I tak jednym uśmiechem i spojrzeniem Ania podbiła dwa serca, które pokochały ją bezgranicznie. Z nowymi rodzicami Ania pojechała do Świętajna pod Szczytnem. I tu mieszka do dziś.

— Z dzieciństwa pamiętam wiele... spacery z rodzicami, piosenki śpiewane do snu, opatrywanie skaleczeń, ogromną miłość i szczęście — wspomina pani Ania. — Miałam wszystko czego dziecko mogło zapragnąć, rodzice gdyby mogli ściągnęliby mi gwiazdkę z nieba. Dawali mi taki ogrom miłości, byli obecni w każdej chwili życia — w dobrych i złych, zawsze wspierali mnie i dawali poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam nasze wspólne posiłki, wigilijne wieczerze czy wieczorne pogaduchy z mamą. Rodzice nie żyją już kilka lat, a mi wciąż tak bardzo ich brak — płacze.

W małej miejscowości wszyscy wiedzieli, że Ania została adoptowana, w szkole podstawowej często słyszała od dzieci, że nie jest "prawdziwym" dzieckiem swoich rodziców. Pytała o to w domu, tu zawsze odpowiadano jej, że dla nich jest skarbem i jej obecność przynosi im szczęście. Rodzice zapewniali, że ją kochają, więc to było najważniejsze.

Z małej Ani wyrosła piękna kobieta, rodzice byli z niej bardzo dumni, szczególnie gdy z powodzeniem ukończyła Technikum Rolnicze w Lidzbarku Warmńskim. Kilka dni po jej 18-tych urodzinach poprosili ją o rozmowę. — Mam ten widok przed oczami, jak siedzą i trzymają się za ręce — wspomina pani Ania. —
Widziałam, że coś chcą mi powiedzieć, byli bardzo zdenerwowani. To tata zaczął opowiadać, jak to się stało, że zostałam ich dzieckiem. Płakał i mówił, że dzięki mnie są pełną rodziną. "Dałaś nam największe szczęście jakie może spotkać człowieka" — mówiła. Opowiadał, że przed adopcją mieli duże problemy finansowe, że brakowało im dziecka w małżeństwie, a odkąd ja pojawiłam się w ich życiu, w domu zagościło szczęście i miłość.

Rodzice opowiedzieli pani Ani o jej biologicznej rodzinie i pokazali dokumenty, które otrzymali z domu dziecka w Mrągowie. Postanowili też, że zawiozą ją do biologicznej matki. Tak też się stało. Pewnego dnia udali się do Pasłęka i odnaleźli dom biologicznej mamy. Nie było jej w domu, ale sąsiedzi wskazali im, że kilka kilometrów dalej mieszka siostra matki. Ania odnalazła swoją ciocię, która jak się okazało, była jej chrzestną. Opowiedziała jej sporo o rodzinie, o sytuacji, w której Ania została zabrana. Tego dnia dziewczyna dowiedziała się jeszcze, że ma trójkę rodzeństwa, która również przebywała w domu dziecka. Jakiś czas później kolejny raz Ania pojechała poznać swoją biologiczną mamę. Ich pierwsze spotkanie było trudne.

— Nie wiedziałam jak do niej mówić. Słowo "mamo" nie chciało mi przejść przez gardło. Zwracałam się do niej bezosobowo — mówi pani Ania. — Nie czułam do tej kobiety absolutnie nic. Była taka obca, całkowicie inna od moich rodziców. Cała wieś się zleciała, wszyscy wołali za mną "Bożenka", bo tak miałam przed adopcją na imię. Dowiedziałam się, że mój biologiczny ojciec nie żyje. Powiedziano mi, że jestem owocem gwałtu, ale ponieważ on pochodził z "ustawionej" rodziny, sprawę wyciszono. Ten wyjazd dał mi poczucie, że miałam wielkie szczęście trafiając do tak wyjątkowych ludzi, którzy dali mi prawdziwy dom. Nie czułam żalu do biologicznej matki. Ona natomiast dziękowała moim rodzicom, że mnie wychowali. Po tym spotkaniu adopcyjni rodzice pytali Anię, czy nie żałuje, że tak się jej życie potoczyło. Ania zawsze obejmowała ich i twierdziła, że nie zamieniłaby ich na nic na świecie. I, że dla niej to oni są najważniejsi na świecie. Jednak w jej podświadomości zaczęła kiełkować myśl, że gdzieś tam ma rodzeństwo.

W roku 1986 Ania wyszła za mąż za Adama. W małżeństwie pojawiła się czwórka dzieci: Łukasz, Marek, Magda i Marysia. Szczęście rodzinne kwitło, dziadkowie cieszyli się z wnuków, bo zawsze marzyli o dużej rodzinie. Pomagali Ani w wychowywaniu dzieci, wspierali i zawsze byli przy niej w najważniejszych momentach życia. — Kiedy podczas wypadku straciłam pierwsze dziecko, to rodzice byli dla mnie największym wsparciem — mówi kobieta. — Szalałam z rozpaczy, a oni zawsze byli przy mnie, tłumaczyli i pocieszali. Gdy sama zostałam matką, zrozumiałam jak wielkim szczęściem jest wyczekiwane dziecko, które pojawia się w rodzinie. Wtedy też coraz częściej zaczęłam myśleć o swoim rodzeństwie.

W 2001 roku pojawił się w telewizji program "Zerwane więzi", który prezentował autentyczne historie ludzi, którzy stracili ze sobą kontakt przed laty i dzięki programowi ponownie się spotkali. Pani Ania napisała do realizatorów programu, opisując swoja historię. Ekipa Polsatu przyjechała, przeprowadziła rozmowy i kazała czekać.

— Pamiętam ten dzień kiedy zapowiedziano, że przyjadą do nas — snuje opowieść. — Ręce mi drżały i chodziłam cały czas zdenerwowana, Czułam, że ktoś z rodzeństwa się odnalazł. Ekipa telewizyjna do ostatniej chwili nic nie chciała powiedzieć... Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłam siostrę Ewę. Radość była ogromna. Jak patrzyłam na swoje córki, to ich podobieństwo do niej było niesamowite. Niestety, każda z nas wychowała się w innym środowisku i nie umiałyśmy złapać ze sobą kontaktu. Po jakimś czasie poznałam też swojego brata, który obecnie mieszka z moją biologiczną matką. Do tej pory nie udało mi się odnaleźć siostry Joasi.

Mijały lata. Rodzice pani Ani zaczęli podupadać na zdrowiu i przeprowadzili się do córki. Pan Stanisław zachorował i w 2005 roku zmarł. Kilka lat później pani Helena zachorowała na nowotwór. — Mama bardzo tęskniła za tatą. Byli wspaniałym małżeństwem, zawsze i wszędzie razem. Dom bez niego był taki pusty — opowiada. — Brakowało go na każdym kroku wszystkim. I nam, i dzieciom. Tak wiele mu zawdzięczałam i tak bardzo cierpiałam, gdy odszedł. Potem zachorowała mama i przez kilkanaście miesięcy cierpiała straszne męki. Nie pomagały tabletki, nawet morfina... Z bólu krzyczała, a ja bezradnie patrzyłam na jej męczarnie. Płakałam po kątach, bo byłam bezsilna, że najbliższa mi osoba tak cierpi. Do ostatnich chwil była przytomna... oboje umierali trzymając mnie za rękę. Do dziś brzmią mi w uszach słowa taty, że jest szczęśliwy, że los zesłał mu taką córkę. A ja odpowiadałam mu, że to ja dziękuję Bogu, że zechcieli przygarnąć mnie do siebie i że spędziłam z nimi cudowne lata.

Pani Ania z dumą pokazuje zdjęcia i pamiątki po rodzicach. To wszystko ma dla niej ogromną wartość sentymentalną. W swoim domu z każdego kąta spoglądają fotografie państwa Jaworskich oraz dzieci i wnuków pani Ani. — Może i jestem adoptowanym dzieckiem, ale dzieckiem, które miało ogromne szczęście, że na swojej drodze spotkało tak wyjątkowych i wspaniałych ludzi — zapewnia pani Ania. — To oni nauczyli mnie szacunku i miłości do ludzi, przebaczania, rozróżniania dobra od zła. To oni wspierali mnie w każdej sytuacji. Kim byłabym dziś, gdyby nie oni? Nie wiem! Jedno wiem na pewno, że dostałam ogrom miłości i wrażliwości, które ukształtowało mnie na takiego człowieka, jakim jestem. Dziwnie to moje życie się poukładało, jednak ja nigdy nie wstydziłam się tego, że jestem dzieckiem adoptowanym i mówię o tym głośno. Bo przecież nie każdy ma odwagę przyjąć pod swój dach obce dziecko, nie każdy kto przyjmie takie dziecko umie je pokochać... W tym wszystkim miałam wiele szczęścia.

Pani Ania bardzo chciałaby odnaleźć zaginioną siostrę Joannę, która urodziła się 1 maja, tak jak jej córki bliźniaczki. — Joasia urodziła się w 1978 roku w Pasłęku i została oddana do Domu Małego Dziecka w wieku około 4 lat. Podobno została adoptowana za granicę. W tym roku Asia obchodzić będzie swoje 40 urodziny... Bardzo chciałabym ją odnaleźć — mówi pani Ania. — Każdego roku, gdy składam swoim córkom życzenia, myślę o niej i czekam, że jeszcze kiedyś ją spotkam.

JK

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. ZZ #2436249 | 31.0.*.* 8 lut 2018 10:11

    Deklaruję pomoc w poszukiwaniach. Proszę o kontakt p. Annę (tel. 601 242 362)

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  2. Lili #2433733 | 83.31.*.* 5 lut 2018 12:38

    Za pośrednictwem GO i czytelników ,na pewno siostra Pani Ani odnajdzie się :) .. Trzymam mooooocno kciuki życząc powodzenia i z zapartym tchem czekam na szczęśliwe wieści. Pozdrawiam serdecznie :)

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz