Rafał Gajewski, lider Tales of Pink Floyd: "Nie jesteśmy tylko odtwórcami, dokładamy coś od siebie" [WYWIAD]

2018-01-01 14:30:00(ost. akt: 2018-01-01 23:05:04)
Zespół Tales of Pink Floyd na koncercie w Amfiteatrze im. Czesława Niemena w Olsztynie 28.08.2015

Zespół Tales of Pink Floyd na koncercie w Amfiteatrze im. Czesława Niemena w Olsztynie 28.08.2015

Autor zdjęcia: Robert Zienkiewicz

Stali się niemal badaczami muzyki Pink Floyd. Dzięki nim w Olsztynie rozbrzmiewa muzyka legendarnego zespołu. Rozmawiamy z Rafałem Gajewskim, liderem i wokalistą zespołu Tales of Pink Floyd.
— Skąd się wzięła idea grania utworów Pink Floyd?
— Zaczęło się od... Stinga i The Police. A dokładniej od grającego covery olsztyńskiego zespołu dePOLIS. Spotkał się w nim dzisiejszy kręgosłup muzyczny Tales'ów, czyli Piotr Szymański, Marek Matyjewicz, Piotr Kulawczuk i ja. Tam się poznaliśmy muzycznie i tam robiliśmy pierwsze autorskie próby z muzyką tego angielskiego supertrio.
Sam pomysł grania muzyki Pink Floyd powstał w głowie Marka. Zaczęło się od propozycji zagrania koncertu z ich coverami w Lidzbarku Warmińskim. Chwilę potem zostaliśmy poproszeni o udział w koncercie jubileuszowym w olsztyńskim amfiteatrze, który odbył się dzień wcześniej.
Początkowe założenie było takie, że będzie to jednorazowy strzał. Jednocześnie Marek chciał przy okazji tego wydarzenia zintegrować środowisko muzyczne. Mieli się do tego włączyć muzycy nie tylko z Olsztyna. Życie to jednak trochę zweryfikowało i koniec końców odpowiedzialność za przygotowania spoczęła na barkach siedmioosobowego składu.

— I tak powstał Tales of Pink Floyd?
— Tak. Wymyśliłem sobie, że ten cover band nie będzie kolejnym zespołem odgrywającym jeden do jednego wszystkie utwory, tylko wplecie w ten materiał nasze autorskie przemyślenia na temat twórczości Pink Floyd. A więc nie jesteśmy tylko odtwórcami, ale także dokładamy coś od siebie. Stąd właśnie wzięła się nasza nazwa: Tales of Pink Floyd, czyli Opowieść o Pink Floyd.

— Nie jest pewnie łatwo zadowolić każdego fana Pink Floydów?
— Gdyby spytać każdego, co by chciał usłyszeć, to żeby te życzenia spełnić, musielibyśmy grać co najmniej czterogodzinne koncerty, a i tak wszystkich byśmy nie zadowolili. Dzięki jednak temu, że łączymy różne utwory w większą całość, udaje nam się zaprezentować szerszy repertuar.

— Czyli wasze granie to takie swobodne impresje?
— Nie nazwałbym tego swobodą, bo to wszystko musi być bardzo, ale to bardzo dokładnie poukładane i wyliczone. Niemniej nie zamykamy się w liczbie taktów. Zdarza się, że utwory są grane tak, jak akurat w danej chwili muzyk czuje.

— Pewnie każdy z was ma swoje ulubione tematy?
— No cóż... fani Pink Floyd, do których my również się zaliczamy, są często bardziej ich badaczami niż słuchaczami. Niektórzy preferują wczesny okres ich twórczości jeszcze z Barettem, inni środkowy lub z większą dominacją Watersa, jeszcze inni po ich powrocie, ale każdy ma swoje ulubione piosenki. Słuchacze Pink Floyd to jest wytrawna publiczność. Tu chodzi nie tylko o tematy, ale także o rodzaj dźwięku i jego brzmienia.

— Skąd pomysł grania koncertów w planetarium?
— Kto słucha Floydów, ten na pewno też ich ogląda. Wszystkie ich trasy koncertowe były zawsze niezwykle rozbudowane od strony audio, ale i wizualnej. Światła, lasery, projekcje, okrągły ekran, latające świnie, samoloty, kukły, mury były zintegrowane z muzyką. Jasne, że zawsze myśleliśmy o tym, żeby podczas koncertów pojawiło się coś więcej niż muzyka. Pomysł zagrania akurat w planetarium przyszedł mi do głowy przy okazji innego projektu muzycznego, który tam realizowałem. Po krótkich rozmowach udało nam się znaleźć wspólny termin i w marcu tego roku zagraliśmy pierwszy koncert.

— I?
— Szczerze mówiąc, niewiele widzieliśmy z tego, co się działo na kopule, bo byliśmy skupieni na swojej robocie, ale dostaliśmy piękne recenzje od publiczności i... propozycję współpracy z planetarium.

— Kto odpowiada za stronę wizualną waszych występów?
— Wszystkie projekcje były przygotowane przez pracowników planetarium, a za lasery odpowiadała firma zewnętrzna.

— Zdarza wam się występować poza Olsztynem?
— Niestety nie. Siedmiu muzyków na co dzień zajmujących się także innymi sprawami zawodowymi to spore wyzwanie logistyczne. Powiem tylko, że jest pewien plan.

— A jak ty zetknąłeś się z muzyką Pink Floyd?
— Zaczęło się w szkole średniej od kaset z targowisk i koncertu VHS z Pompejów. Te targowe znaleziska to płyty z różnych okresów, więc na początku się gubiłem. Wyszukiwałem kolejnych płyt, czasem zupełnie nie wierząc, że to naprawdę ten sam zespół, bo ich pierwsze płyty z okresu psychodelii to zupełnie inne granie niż to, co zespół tworzył w późniejszych latach.

— Którzy Floydzi są ci najbliżsi?
— Najbardziej lubię okres od „Dark Side of the Moon” przez „Wish you were here” i „Animals”. Na pewno ważną pozycją jest też „The Wall”, ale chętnie sięgam także głębiej, choćby do „Spodka pełnego tajemnic”.

— A teksty piosenek? Tłumaczycie?
— Tak, ale tylko na własne potrzeby. Podczas koncertów śpiewamy po angielsku.

— A jak odbiera was publiczność?
— Wygląda na to, że się podobamy. To fantastyczne uczucie, kiedy ktoś przychodzi po koncercie i trafia w dychę z tym, co przed chwilą usłyszał, i opowiada nam dokładnie o tym, co chcieliśmy przekazać. Po koncertach w planetarium często ludzie zwracają uwagę na trafne połączenie muzyki z wizualizacjami. Tutaj ukłon w stronę fachowców od — jak my to nazywamy — światełek.

— Szykujecie kolejne „Opowieści”?
— Tak, od pewnego czasu pracujemy nad kolejnymi nowymi-starymi utworami. Ten materiał, który gramy obecnie, to właściwie to samo, co przygotowaliśmy na nasze debiutanckie występy. Powoli zaczynamy dojrzewać do czegoś następnego.

— A kwestia stresu na scenie? Odtwarzanie Pink Floyd to przecież zupełnie inny ciężar gatunkowy niż granie „zwykłych” cover'ów.
— Po naszym pierwszym koncercie, kiedy nie czuliśmy jeszcze 100-procentowego zgrania na scenie, Piotrek, nasz gitarzysta, opowiadał, że trzęsły mu się nogi. Ale on, poza tymi wszystkimi technicznymi znakami zapytania, musiał się też zmierzyć z legendą Davida Gilmoura, jednego z najlepszych gitarzystów wszech czasów. Myślę, że wszyscy przed każdym koncertem mamy trochę podobnie. Dziś czujemy się jednak dużo lepiej z przygotowanym przez nas repertuarem. Jak to się mówi
— mamy go pod palcami.

— Co jeszcze muzycznie łączy Tales of Pink Floyd? Pewnie macie podobne gusty?
— Różnie z tym bywa. Nie we wszystkim się zgadzamy, ale zawsze na jakiejś płaszczyźnie te nasze gusty muzyczne się spotykają. Naszym mianownikiem jest oczywiście Pink Floyd i solowe dokonania jego członków.

AP

Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. luk #2407888 | 88.156.*.* 1 sty 2018 18:32

    "Floydów" to sięr bez apostrofu pisze. Poprawcie.

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Jerzy #2407991 | 31.135.*.* 2 sty 2018 07:04

    Coś mi się wydaje, że Pan Rafał chyba nie do końca mówi prawdę. Pink Floyd po raz pierwszy w Planetarium to słyszałem z okazji 40 tej rocznicy wydania The Dark Side of The Moon. Na żywo też grał chyba w 2015 roku Ciemną Stronę zespół z Wrocławia i też w Planetarium w Olsztynie.

    odpowiedz na ten komentarz

  3. Ania #2408358 | 195.205.*.* 2 sty 2018 16:29

    Tak tak. Ten zespół z Wrocławia grał jeszcze koncert charytatywny j w czerwcu 2017. Super było. Na koncercie Tales też byłam. Wszystko co się wiąże z Pink Floyd i ludźmi którzy działają w tym temacie jest super. Floydowicze - łączcie się

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  4. ... #2411317 | 83.9.*.* 6 sty 2018 16:14

    Jak można się ekscytować takim odtwórczym działaniem?

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

  5. wiola #2712991 | 213.184.*.* 9 kwi 2019 13:42

    Właśnie byłam na sobotnim koncercie w planetarium. Jestem zachwycona. Tak trzymać Panowie.

    odpowiedz na ten komentarz