Gwiazdy lubią schabowe, prawnik pierogi, a ksiądz fast foody

2017-11-26 10:08:40(ost. akt: 2017-11-26 10:14:13)

Autor zdjęcia: Pixabay

Co trzeci z nas regularnie jada na mieście. Wzięcie mają knajpy z domowymi obiadami, gdzie aż pachnie schabowym i pomidorową. Zachodzą do nich zwykli zjadacze chleba, ale i gwiazdy. Bo, jak mówią, głód to najlepszy kucharz. Na zawód nie patrzy.
Idziemy na miasto coś zjeść? Takie pytanie pada coraz częściej. Bo i częściej jadamy na mieście. I z lenistwa, i z wygody, ale też praktycznego punktu widzenia. Jedzenie w barach i w tak zwanych „kuchniach domowych” ma swoją cenę, ale czy przepłacamy?

— Gdy odliczymy gaz, prąd, wodę, dodamy do tego paliwo, które spalamy jadąc na zakupy, wychodzi na to samo — twierdzi pan Arkadiusz, który jest kucharzem i kierowcą w jednej z olsztyńskich jadłodajni. — Dowożę do domów, do firm… Gdy się pracuje po dziesięć godzin, gotowy obiad to zbawienie. Ludzie nie mają czasu wieczorami stać przy garach. Wolą spędzić czas z rodziną, albo chociażby odpocząć na kanapie. Brakuje nam czasu. Na wszystko.

To prawda, nie lubimy tracić czasu na gotowanie. Co trzeci z nas jada na mieście i wcale się tego nie wstydzi. Zarówno w ciągu tygodnia, jak i podczas weekendowych wyjść, wydajemy na jedzenie poza domem od 10 do 30 zł. Tak mówi badanie „Polska na talerzu 2017”. Ale i my sami się do tego przyznajemy.

— Jestem jeszcze kawalerem i mam dwie lewe ręce do gotowania — zdradza Paweł Jarmoszuk, informatyk. — Ile rzeczy bym przypalił, ile wyrzucił do kosza, gdybym sam pitrasił. A gdy mam 10 zł w kieszeni, świat wydaje się piękniejszy. Idę do baru, zjadam dwudaniowy obiad i jestem szczęśliwy. Bo jak Polak głodny, to zły…

A złość urodzie szkodzi. Zresztą śmieciowe jedzenie też. Fast foody lubimy, ale od czasu do czasu. Coraz bardziej zależy nam na dobrym polskim obiedzie. Codziennie stawiamy na jakość. Od święta możemy wyskoczyć na hamburgera. Też smaczny, ale już nie tak zdrowy.
— Polacy uwielbiają schabowe! Na okrągło potrafią go jeść. Rosół i pomidorową też lubią. Wzięcie mają też flaczki i krupnik na żołądkach — opowiada Dorota Schels, szefowa kuchni. — Wzięcie ma też wątróbka smażona w mące z cebulką. Klasyka polskiej kuchni…

— Przychodzi do nas codziennie młody chłopak. Dzień w dzień bierze schabowego z frytkami — dodaje pani Joanna, która pracuje w kuchni. — Że też mu się nie znudzi. Ale gdy wraca z pracy, dzwoni do nas, żeby wrzucać mu kotlet na patelnię. Ja bym nie mogła dzień w dzień jeść tego samego. Zresztą, gdy mam wolny weekend, w ogóle nie gotuję. Bo ile można smażyć i gotować?

Pani Joanna z panem Arkadiuszem pracują w tym samym barze. Razem też mieszkają, bo są parą. W domu nie gotują jednak wcale. Muszą ochłonąć po tygodniowej batalii z mięsem, warzywami i z głodem klientów.

— Wolę kanapkę sobie zrobić albo zjeść jajko na twardo z majonezem — zdradza pan Arkadiusz. — Ziemniaki i schabowe nie są u nas mile widziane. Od jednego tylko nie mogę odsapnąć. Codziennie dowożę jedzenie, a gdy przychodzi niedziela, przynoszę swojej ukochanej śniadanie do łóżka. Tak się zobowiązałem i co niedziela staję na wysokości zadania. Z reguły to jajecznica na maśle, jakieś warzywka. Ostatnio wszystko drożeje. Takie masło i jajka to rarytas! … Ale co tam, przez żołądek do serca.
— W tym roku się zaręczyliśmy — uśmiecha się pani Joanna. — Ten sposób chyba działa…

Bary z obiadami mają swój smaczek. Cenią go i emeryci, i szefowie firm. Są zwykli zjadacze chleba, ale i gwiazdy. Można powiedzieć: cała śmietanka towarzyska.
— Jada u nas Iwona Pavlović, Norbi, a nawet adwokat — opowiada pan Arek. — I każdy z nich preferuje dobrą, polską kuchnię. Pani Iwona to bardzo rozgadana kobieta. Lubi tradycyjną polską kuchnię. Dla niej ziemniak musi być, sos musi być i pulpet do tego też musi być. Schabowy też jej smakuje. Tradycyjna kobieta z niej. A z kolei jeden prawnik przychodzi do nas i mówi, że żona go z domu wrzuci, bo przecież on ukrywa, że dziennie jada dwa obiady. Mówi też, że się odchudza… Ale jak są flaki, nie żałuje sobie. Uwielbia też pierogi. Kiedyś zamówił sześćdziesiąt sztuk. A gdy zrobiliśmy pączki własnej roboty, też palce lizał.

— Norbi kiedyś do nas przyleciał, wziął pierś z kurczaka, wsadził ją sobie w kanapkę i poleciał dalej — wspomina Dorota Schels. — To fajny, normalny chłopak. Zresztą jadają u nas wszyscy. Cała komenda policji się u nas stołuje, prawnicy, zegarmistrz, panie z okolicznych sklepików.

— Wiele osób bierze jedzenie na wynos, bo w ten sposób oszczędzają czas. Zdarza się, że przychodzą z własnym opakowaniem, żeby nie płacić dodatkowej złotówki — opowiada pan Arkadiusz. — Niby to nic, ale gdy się tę złotówkę wyda przez dwudzieści dni, to uzbiera się z tego niezła sumka, za którą można byłoby kupić prawie dwa obiady.

Gdziekolwiek się nie rozejrzymy — wszędzie można coś zjeść. Można powiedzieć, że to niezły biznes. W jednych miejscach zjemy smaczniej, do innych nie wrócimy.

— Jadam w wielkich stołówkach, w których cały czas są ludzie. Nigdy nie narzekałem. Jadłam też w mniejszych lokalach i aż nie mogłam przełknąć jedzenia — zauważa Maria Zalewska, emerytka. — Wszystko zależy od szefa. Jeśli widzi w garnku pieniądze, przepadł. Jeśli chce ludzi nakarmić i sam lubi dobrze zjeść, jest szansa, że bar się utrzyma. Znam też knajpkę, która ma tylko dwa stoliki i chętnych na jedzenie nie brakuje. Ale znam też wielką restaurację, która odrzuca mnie na samą myśl. Kiedyś poszłam na zaplecze. W kuchni leżał wielki i śmierdzący pies, a kucharz miał brudny fartuch i palił papierosa w drzwiach. Aż się przestraszyłam. Najgorsze, że nie zawsze można zajrzeć do kuchni i ocenić, jak dla nas gotują. Czasem się natniemy, ale taki interes na oszustwie nie przeżyje. Chociaż ta restauracja z psem przy garnku cały czas karmi ludzi...

Jedzenie na mieście to dzisiaj moda. Kiedyś nie do pomyślenia, a dzisiaj to obyczaj, który nikogo nie razi.

— Dwadzieścia lat temu odwiedził mnie w Olsztynie znajomy Gruzin. Miał pomysł, aby u nas otworzyć gruzińską restaurację. Gdy wyszliśmy do miasta, był zaskoczony, że nikt nie spędza czasu w knajpkach — wspomina prof. Marek Sokołowski, socjolog z UWM. — W Gruzji kiedyś ludzie siedzieli, biesiadowali i to było normalne. Ale minęło te dwadzieścia lat i u nas jest podobnie. Oferta dostosowana jest do różnych grup — mamy fast foody, budki z kebabami, pierogarnie, restauracje i bary z tanimi obiadami. Ceny też są dostosowane do kieszeni. Tempo życia zachęciło nas do jedzenia na mieście. Szybko się wchodzi, szybko się zjada i można żyć dalej. I niezależnie od pory, w takich miejscach jest zawsze dużo ludzi. Ostatnio w czasie podróży wstąpiłem na kawę do jednego z fast foodów. Oczywiście był tłok. Natrafiłem na wycieczkę z księdzem dobrodziejem! Nie pomyślałbym, że w taki miejscu spotkam takiego człowieka. Ale jedzenie na mieście to znak czasu i wszystkich to dotyczy. Sam jednak nie do końca jestem do tego przekonany. Za 10 zł lepiej kupić bułkę, trochę wędliny i sałatę do tego. Będzie na kilka posiłków, więc taniej i na pewno zdrowiej. Ale to jest moje zdanie. Mamy taki, a nie inny trend cywilizacyjny. Nie zatrzymamy go.

Jest wiele powodów, dla których coraz częściej jemy poza domem. Znaczenie ma zawartość naszego portfela. Po prostu mamy co wydawać. Młodsze pokolenie Polaków uwielbia też być w ruchu, jest elastyczne i bardziej skupione na utrzymaniu równowagi między życiem prywatnym i zawodowym. To przekłada się na nawyki żywieniowe i spędzanie przez nich czasu wolnego. Zmienia się także model jedzenia w domu, bo coraz częściej posiłki na obiad czy kolację zamawiamy online. Pod względem jedzenia poza domem mamy jednak sporo do nadrobienia.

Na jedzenie na mieście wydajemy najmniej w Europie, bo zaledwie 3 proc. naszego budżetu. Dla porównania w Niemczech jest to ponad 5 proc., we Francji ponad 6 proc., w Wielkiej Brytanii i we Włoszech blisko 10 proc. Są też w Europie kraje, gdzie udział ten sięga kilkunastu procent. Pewnie za jakiś czas u nas będzie podobnie. Mamy przecież taki trend cywilizacyjny. I do tego wielki apetyt.

ar

Komentarze (5) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. warmi do celebryty #2383164 | 83.6.*.* 26 lis 2017 12:39

    Brednie wypisujesz.kobiety po 30+,40+ oczywiście jak dbają o siebie,takie kobiety to miód na serce a sprawach seksu to boginie.

    Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz

  2. kobieta #2383379 | 89.228.*.* 26 lis 2017 17:06

    Boję sie jeść poza domem ,nie raz dostałam już niestrawności.A poza tym nie wierze w wartość odżywczą takich posiłków.Po względem jedzenia poza domem jesteśmy na szarym końcu Europy.Niesmacznie,niezdrowo,mało wartościowo,za to drogo

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz

  3. JEDZ SRACZKA MUROWA.. #2383636 | 37.47.*.* 27 lis 2017 07:24

    jA WLAŚNIE WCZORAJ ZATRUŁEM SIĘ NA BLACK FRIDAY HODDOGIEM W ZNANYM DYSKONCIE

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. JEDZ SRACZKA MUROWA.. #2383637 | 37.47.*.* 27 lis 2017 07:24

      jA WLAŚNIE WCZORAJ ZATRUŁEM SIĘ NA BLACK FRIDAY HODDOGIEM W ZNANYM DYSKONCIE

      odpowiedz na ten komentarz

    2. Obywatel #2383654 | 31.6.*.* 27 lis 2017 08:01

      Niestety, w większości za mało zarabiamy by stołować się po za domem. Jeśli zarabialibyśmy tyle co na zachodzie, czyli ok 4-6 razy tyle wydać10-20 zł to jak obecnie rzucić piątaka. Takie realia powodują, że lekko się wydaje na takie rzeczy i zmienia zwyczaje, cała branża kwitnie i przy każdym biurowcu powstają jadłodajnie. Obecnie możemy sobie pisać że ksiądz i celebryta lubi jeść poza domem i nic z tego nie wynika.

      Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz