Przemysław Borkowski: W moich tekstach zawsze ktoś ginie [WYWIAD]

2017-11-25 09:00:54(ost. akt: 2017-11-25 16:41:55)
przemysław borkowski

przemysław borkowski

Autor zdjęcia: Grzegorz Czykwin

O fikołkach w sali gimnastycznej, dzieciństwie, czytaniu na ganku domu w Dywitach i miłości do literatury. Z Przemysławem Borkowskim, kabareciarzem i pisarzem, rozmawia Katarzyna Janków-Mazurkiewicz
— Spotykamy się w sali domu kultury w Dywitach, gdzie przed laty ćwiczył pan fikołki. Teraz rozmawiamy o literaturze. Wspomnienia wracają?

— Oczywiście. Kiedy tutaj szedłem, przypomniały mi się jesienne wieczory, kiedy przychodziłem tutaj, by wziąć udział w zajęciach SKS-u. A, dziś mogę już powiedzieć, bardzo ich nie lubiłem. I było tak samo jak teraz. Ciemno, w powietrzu unosił się zapach dymu, który teraz nazywany jest smogiem. Wtedy tak jeszcze nie nazywano go. W sali widowiskowej obecnego domu kultury znajdowała się sala gimnastyczna. Zostały nawet stare deski. Były tutaj materace, odbywały się tutaj różne dziwne harce. Mam nawet kilka zdjęć z moją klasą z tego miejsca.

— Ma pan kontakt ze swoją paczką z podstawówki?
— Teraz tak naprawdę w większości przez portal społecznościowy. Kiedy przyjeżdżam do Dywit, spotykam niewiele osób, które znam z dawnych lat. Większość, z tego co wiem, wyjechała do innych miast, m.in. Warszawy czy Gdańska. Z kolei przyjechało tu dużo osób, których nie znam.

— Będzie więc o kim pisać w następnej powieści.
— W następnej książce, którą kończę, znalazł się bohater, który mieszka w Dywitach, na nowym osiedlu za jeziorem. Nie mogłem zatem go znać, bo za moich czasów tego osiedla nie było.

— W dzieciństwie był pan znany nie tylko z wykonywanych fikołków na sali gimnastycznej i biegania z mieczem. Już wtedy był pan pasjonatem literatury. W szkole podstawowej sześć razy przeczytał pan „Potop” Henryka Sienkiewicza.
— Skłonności do fikołków raczej nie miałem, bo nie lubiłem aktywności fizycznej. Tak, biegałem z mieczami, jak najbardziej, z paczką kolegów z podstawówki, czyli Krzyśkiem, Markiem, Irkiem i Adamem. Biegaliśmy po Dywitach z kijami udającymi miecze. Robiliśmy wiele innych rzeczy. I tak, przeczytałem „Potop” sześć razy. Na ganku swojego domu przy ulicy Diernowa, teraz Jeziornej. Nie czytałem w domu, bo mój tata wyganiał mnie na podwórko, mówiąc, że nie po to budował dom, żeby jego syn siedział cały czas w środku. Wobec tego spełniałem jego życzenie. Wychodziłem z domu, zabierałem ze sobą książki i czytałem.

— Trochę później pisarz i nauczyciel Włodzimierz Kowalewski powiedział, że będą z pana ludzie.
— To było w czasach licealnych. Tak powiedział. Być może to on właśnie sprawił, że zacząłem pisać książki. Zaraził mnie miłością do literatury. Będąc w liceum uwielbiałem to, w jaki sposób prowadził lekcje. Był wspaniałym człowiekiem i jemu zawdzięczam tak naprawdę to, że napisałem powieść.

— Czytał pana książki?
— Nie mam pojęcia. Nie kontaktowałem się z nim od dawna.

— Kiedy wpisuje się w wyszukiwarkę: Przemysław Borkowski na pierwszej pozycji możemy przeczytać: „Zakładnik” Przemysława Borkowskiego pozbawi cię tchu. Czy, kiedy wjeżdża pan do rodzinnych Dywit, też towarzyszą temu duże emocje? Teraz jest pan przecież warszawiakiem.
— No tak, zawsze towarzyszy temu wzruszenie. Kiedy wjeżdżam w las, który dzieli Olsztyn i Dywity, przejeżdżam przez most nad rzeką Wadąg, zawsze to wzruszenie mi towarzyszy.

— Wróci pan kiedyś na Warmię? Wtedy mógłby pan w spokoju pisać kolejne książki.
— Bardzo chętnie, ale prawdopodobnie nie potrafiłbym się utrzymać. Wobec tego muszę mieszkać w Warszawie. Wbrew pozorom to miasto bardzo mi się podoba. Nie uważam, że jest brzydkie. Na pewno ma mniej reprezentacyjnych miejsc, ale według mnie ma pozytywną energię. Nie jest więc tak, że czuję się tam źle i chciałbym z Warszawy uciec.

— Nie ucieka pan również od swojej wielkiej miłości – literatury. Mówił pan, że pisarzem zostaje się, kiedy ma się na koncie trzy powieści. Teraz pojawiła się już trzecia powieść.
— Powiedziałem tak przy wydaniu poprzedniej swojej książki i wtedy był to rodzaj żartu. Ale to rzeczywiście to sprawdziło się. Po wydaniu „Zakładnika” dałem sobie prawo do tego, by mówić o sobie „pisarz”.

— Jednak napisał pan kryminał, bo ta ciemniejsza strona ludzkiej natury zawsze pana pociągała. Podobno nawet w piosenkach kabaretowych pana autorstwa zawsze ktoś ginął.
— Tak rzeczywiście jest. Ostatnio nawet podsumowałem, że zawsze w moich tekstach ktoś ginie. Począwszy od licealnych wierszy po teksty w kabarecie. W kryminale nie mogło więc zabraknąć zbrodni.

— A głównym bohaterem „Zakładnika” jest Zygmunt Rozłucki. Czy to ma związek z Zygmuntem Miłoszewskim, który pisał kryminały z akcją toczącą się w Olsztynie?
— Imię mojego bohatera nawiązuje do zupełnie innej osoby. Do Zygmunta Freuda. Bohater jest psychologiem. Pierwotnie miał być Zbigniewem, ale stwierdziłem, że Zygmunt w przypadku psychologa jest bardziej odpowiedni.

— Zygmunt jest miłośnikiem whisky, którą pije z koniakówki. Podobno pan też tak robi.
— Tak, oczywiście. Zależy to od whisky. Od lat mogę powiedzieć, że jestem koneserem dobrego alkoholu. Ten rodzaj zainteresowania nie wynika w żadnym razie ze snobizmu. W Anglii, przed laty, ktoś poczęstował mnie whisky, która smakowała torfem. To był smak tak zupełnie inny od tych, które znałem. Tak niedobry, że aż pyszny. Mój ojciec robił kiedyś wina z porzeczek i z aronii. Kiedy zaprosiłem swoich kolegów, którzy jeszcze nie byli moimi kolegami z kabaretu, wypiliśmy cały 50-litrowy baniak.

— Jest pan też miłośnikiem białej broni.
— Tak, przyniosłem nawet własną szablę na nagranie „Ucha prezesa”, gdzie występowałem w roli marszałka Józefa Piłsudskiego. Bardzo lubię przebierać się w mundur i wymachiwać szablą. A tam mogłem to właśnie robić. Jestem miłośnikiem białej broni, ale po raz pierwszy mogłem z nią wystąpić. Chętnie bym to powtórzył.

— Występ w „Uchu prezesa” przysporzył panu więcej zwolenników czy przeciwników?
— Raczej zwolenników. Ten program cieszy się ogromną popularnością i jest ra czej pozytywnie odbierany. Na razie nikt oficjalnie żadnych pretensji nie zgłaszał.

— Teraz prosto ze spotkania autorskiego pędzi pan na występ Kabaretu Moralnego Niepokoju. Jesteście mocno ze sobą zżyci?
— Występujemy razem ponad dwadzieścia lat. Nie jesteśmy już kolegami z pracy, a w zasadzie rodziną. Czasami, tak jak w rodzinie, bywają sprzeczki, ale bardzo dobrze się ze sobą czujemy. Spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, jeżdżąc busem po Polsce.

— Wraca pan do domu i przestaje być kabareciarzem, a staje się pisarzem?
— Staram się rozdzielić te dwie aktywności. Mało kto przynosi pracę do domu, więc również tego nie robię. Poza tym, jak twierdzi moja rodzina, prywatnie jestem mrukiem.

Przemysław Borkowski urodził się 1973 roku w Olsztynie. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1995 roku jest jednym z członków i autorem tekstów Kabaretu Moralnego Niepokoju. Autor zbioru opowiadań „Opowieści Central Parku” (2011) i trzech powieści: „Gra w pochowanego” (2009), „Hotel Zaświat” (2013) i „Zakładnik” (2017). Akcje jego powieści rozgrywają się w Olsztynie i w Dywitach. Jego spotkanie autorskie odbyło się 23 listopada w Dywitach.

Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. ii #2383688 | 78.88.*.* 27 lis 2017 09:10

    rysiek aleś zabłysnął !!!

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. adam #2390745 | 188.146.*.* 4 gru 2017 22:41

    Lekcje u Pana Włodzimierz Kowalewski były niesamowite! Potwierdzam! Potem, jak się czytało i czyta Jego książki, to - przez niektóre wyrażenia - powracały wspomnienia z liceum!

    odpowiedz na ten komentarz

  3. jacek #2384224 | 178.36.*.* 27 lis 2017 21:19

    fajnie gra w kabaretach

    odpowiedz na ten komentarz

  4. rysiek jebaka leśny #2382797 | 92.55.*.* 25 lis 2017 17:36

    a ja myślałem ze to kaśka lubnałer

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)