Marek Frąckowiak: Bo kiedyś złotówka miała cel, a dzisiaj każda ma właściciela

2017-10-15 14:37:38(ost. akt: 2017-11-06 16:53:49)

Autor zdjęcia: Wikipedia

Wychodzi na prostą po pokonaniu choroby nowotworowej i zapewnia, że jest gotowy na przyjęcie propozycji aktorskich. Telefon się jeszcze nie urywa, ale i tak nie narzeka na brak zajęć. Przygotowuje ważny festiwal i tworzy karykatury. Z Markiem Frąckowiakiem, aktorem, rozmawia Mateusz Przyborowski
— Dwa tygodnie temu pańska żona Ewa Złotowska mówiła mi, że przygotowuje pan festiwal Era Schaeffera.
— W listopadzie odbędzie się już jego ósma edycja, a dotyczy twórczości Bogusława Schaeffera i promuje współczesną sztukę polską. O szczegółach tegorocznej edycji nie mogę jeszcze za dużo powiedzieć.

— To przypomnijmy chociaż Schaeffera: kompozytor, pisarz, grafik, teoretyk muzyki, krytyk, filozof, autor ponad 17 książek, 650 prac graficznych, 550 kompozycji muzycznych, 44 dramatów, w tym głośnego „Scenariusza dla trzech aktorów”.
— To wielka postać. Spotkałem się nawet z określeniem, że to Leonardo da Vinci XXI wieku, bo spektrum jego twórczości rzeczywiście jest przeogromne. Moglibyśmy poświęcić pół godziny albo dłużej na rozmowę tylko o Schaefferze.

— To dobrze, bo chciałbym pana zapytać jeszcze o kilka innych rzeczy. Od pańskiej żony wiem, że czuje się pan coraz lepiej. Aktorsko też pan już działa?
— Nie będę ukrywał: trochę wyhamowały propozycje do seriali i filmu. Trzeba to odczekać, może producenci sądzą, że moja kondycja fizyczna jest jeszcze nie najlepsza. Więc cierpliwie czekam i robię inne rzeczy, bo na brak zajęć nie narzekam.

— Jest pan gotowy do powrotu na scenę i przed kamery?
— Nawet bardzo! I czekam na propozycje.

— Fajnie byłoby pana gdzieś znowu zobaczyć. Ostatnio oglądałem, nie wiem już który raz „C.K. Dezerterów”.
— Oj! To było dawno temu. To była świetna produkcja, a poza tym inaczej liczyło się wtedy pieniądze. Kiedyś każda złotówka miała swój cel, na który miała zostać wydana. Dzisiaj każda złotówka ma swojego właściciela, który nie chce jej wydawać. Czasy się zmieniają, ale trzeba robić swoje.

— Zawsze mnie interesuje, czy aktorzy, z którymi rozmawiam, od razu po maturze poszli do szkoły aktorskiej, czy robili przed nią coś innego.
— Ja poszedłem od razu po maturze.

— Był chyba na roku z Mariuszem Benoit?
— Tak, ale chciałem też powiedzieć, że miałem półroczną przerwę w szkole.

— A jednak!
— Ale dlatego, że grałem w filmie „Zabijcie czarną owcę”.

— W reżyserii Jerzego Passendorfera, który otrzymał nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w San Sebastián w 1972 roku.
— Moja rola otrzymała tę nagrodę, ale ona nigdy do mnie nie dotarła.

— A ja już chciałem zapytać, czy pojechał pan po nią osobiście...
— Niestety, nie zostałem zabrany do Hiszpanii. Po pierwsze, nikt nie przewidywał, że ją otrzymam. Po drugie, na festiwal pojechały inne osoby, a nie młody debiutant.

— Dopominał się pan o tę nagrodę?
— No chyba pan żartuje!

— Ja bym się wściekł.
— A ja w ogóle o tym nie myślałem. Poza tym to jest chyba moja karma, bo do nagród mam dziwne szczęście. Tę w San Sebastián odebrał syn reżysera, który grał mnie, ale jako małego chłopca. Miał kilkudniowy epizod na planie. Pamiętam też, że dostałem nagrodę w Koszalinie (1982 rok na X Koszalińskich Spotkaniach Filmowych „Młodzi i Film” — red.), ale zabrakło dla mnie bursztynu i dostałem tylko miedzianą miskę, do której wrzucono plakietkę z informacją o tym, że jest to nagroda.

— Zezowate szczęście.
— A dwa lata temu dostałem pismo z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o przyznaniu mi odznaczenia Gloria Artis, ale też jeszcze do mnie nie trafiło (śmiech). Najważniejsze są jednak nie trofea, ale praca, za którą się je otrzymuje.

— Zadebiutował pan w filmie jeszcze na studiach, więc ten sukces szybko do pana zapukał.
— Rzeczywiście szybko zostałem wsadzony na bardzo wysokiego konia i nie wiem, czy dałem sobie z tym radę, ale tak się zdarzyło, że ponad 40 lat siedzę w tym zawodzie i zarabiam na życie. Oczywiście trochę rzeczy sobie popsułem, ponieważ nie miałem instrukcji obsługi tej zabawki. Ale musiałem to przejść, żeby się czegoś nauczyć.

— Jak pan psuł te rzeczy?
— Nie do końca potrafiłem być konsekwentny w swoich działaniach. Czasami coś zlekceważyłem, czasami czegoś nie zauważyłem, czasami coś zepsułem nieodpowiednim zachowaniem. Jak to w życiu... Ważne jednak jest to, żeby zdać sobie sprawę, że coś jest nie tak i to naprawić.

— Dobrze też mieć obok siebie bliską osobę. Mam tu na myśli pańską żonę.— Oczywiście! Bez Ewy moje życie miałoby inny smak, inny zapach i inną wartość.

— Ponoć połączył was... pies?
— Poznaliśmy się bez psiaka, ale Felek bardzo mnie pokochał, a Ewa kochała Felka i nie chciała mu sprawić przykrości (śmiech). A później pojawiły się inne zwierzęta.

— Adaptował pan na scenę i wyreżyserował „Grażynę” Adama Mickiewicza. Premiera odbyła się w 1993 roku na scenie Teatru Adekwatnego w Warszawie. Nie znalazłem nigdzie informacji, żeby ktoś jeszcze w Polsce zaadaptował ten utwór.
— Ja również mam informacje, że od czasów Mickiewicza była to jedyna adaptacja teatralna. W premierowej wersji Grażynę zagrała Sławka Łozińska.

— To trudna sztuka?
— Nie, to bardzo piękna opowieść i bardzo aktualna, która mówi o niezaspokojonych ambicjach. Kocham utwory Mickiewicza, zresztą Ewa też. Mickiewicz nie napisał przecież tylko „Pana Tadeusza”, ale także inne dzieła, które się same czytają.

— Pańska filmografia jest imponująca.
— W końcu 40 lat w zawodzie... Było też trochę seriali i ktoś kiedyś wyliczył, że w sumie jest coś koło 200 tytułów.

— Zagrał pan m.in. w „Psach” i „Prywatnym śledztwie”.
— Wie pan, w tym ostatnim filmie zagrałem epizod.

— Ale już w serialu „Plebania” nie był to epizod.
— Nie przesadzę, jeśli powiem, że kochałem ten serial. A z moją postacią działy się bardzo różne rzeczy (grał Henryka Leszczyńskiego, byłego wójta gminy Tulczyn — red.). Szkoda, że nie jest już produkowany, ale to nie zależy od aktorów.

— Podkreśla pan ciągle, że siedzi w nim ironista.
— Na każdą rzecz można mieć różne spojrzenia, patrzeć filozoficznie i ironicznie. Bo tak to już jest, że coś, co nam wydaje się ważne, dla drugiego ważne już nie jest, i odwrotnie.

— Do choroby nowotworowej też pan z ironią podchodził?
— Oczywiście, że tak.

— Głośno pan o niej mówił. Myślę, że niejednemu mogło to pomóc.
— Nie miałem szans o tym nie opowiadać, ponieważ stało się to publiczną tajemnicą. Nie jest to również temat, o którym lubię opowiadać, ale odpowiadam na różne pytania. Muszę z tym żyć, a nie od razu umierać. A to, jak długo będę żył, również nie ode mnie zależy. Człowiek, rodząc się, ma od razu wpisane to, że umrze. Pan przecież też nie wie, jak długo będzie żył.

— Pewne są podatki i śmierć.
— No tak, to takie amerykańskie powiedzenie. Ale tak naprawdę trzeba się urodzić, żeby kiedyś umrzeć. To dwa główne punkty naszej drogi życiowej. Kiedy człowiek jest młody i zdrowy, to ma poczucie nieśmiertelności. A z czasem przychodzi jedno potknięcie, drugie, trzecie. Co nie znaczy, że ma nam to odebrać dobry humor i dobre samopoczucie.

— To jak to z tym pańskim podejściem do choroby było? Od razu wziął pan ją na przysłowiową klatę?
— Od razu na pewno nie, długo ją trawiłem.

— Groził panu wózek inwalidzki do końca życia...
— Już na nim siedziałem, bo mnie sparaliżowało. Chirurdzy, którzy zoperowali mi kręgosłup, wykonali jednak mistrzowską robotę. Ja nawet nie mogłem sobie poprawić nogą kołdry. A lekarze zrobili ze mnie sprawnego człowieka, za co im jestem wdzięczny. A menu, jakie prezentuje choroba onkologiczna, wcale nie jest najgorsze.

— Nie miał pan nigdy pretensji do losu?
— Oczywiście, że nie miałem. Często powtarzałem pytanie: dlaczego ja? Musiałem w końcu tę chorobę wziąć na klatę, co nie znaczy, że jestem bohaterem i wszystko mi się udaje. Mam swoje załamki, gorsze dni, nieraz odechciewało mi się żyć i przychodziły czarne myśli. Ale za jakiś czas znowu wychodziło słońce. Dzisiaj mogę wyjść do ogrodu, poczochrać za kudły ukochane pieski i mam kogo kochać.

— Jeszcze o kilka rzeczy chciałem pana zapytać. Po pierwsze — karykatury, które pan tworzy.
— Nazywam to niezbyt kosztownym hobby. Czasami te karykatury nieźle mi wychodzą. Miałem kiedyś swoją stronę w czasopiśmie „Gentleman”, teraz mam swoją stronę w kwartalniku „VIP”. Kiedyś moja menedżerka zrobiła nawet wystawę moich prac w kawiarni „Loża” przy rynku w Krakowie.

— To chyba nie jest łatwa sztuka?
— To hobby wynika z mojego lenistwa. Na obraz trzeba poświęcić bardzo dużo czasu, a na karykaturę w najgorszym wypadku 2-3 godziny.

— Kogo pan do tej pory narysował?
— Bardzo dużo osób i nie chcę mówić o innych, bo może ktoś sobie tego nie życzyć. Mogę natomiast powiedzieć, że kiedyś mój kolega napisał książkę o Romku Wilhelmim. Narysowałem jego karykaturę i wykorzystał ją do kolejnej.

— Kolejna rzecz — jeździectwo.
— Aaa! Łezka się w oku kręci, ponieważ już nie wsiądę na konia, a jeździectwo było moim drugim ważnym elementem życia. Startowałem w wielu zawodach, wiele z nich udawało mi się wygrać albo stanąć na podium. Cieszyłem się jednak, że mogłem startować i konkurować ze wspaniałymi jeźdźcami. To dobry sposób na samorealizację, zabawę, ale też zdrowie. Bo jak się źle czułem, to jechałem do stajni, wsiadałem na konia i po dwóch godzinach przechodziły wszystkie problemy zdrowotne, grypy i uzdrowiony wracałem do domu.

— Prowadził pan także warsztaty i wykłady z autokreacji i techniki scenicznej
— Zabawa w dydaktykę też była niezbyt kosztownym hobby. W jakiś sposób się również realizowałem i spotykałem z młodymi ludźmi.

— Dużo tych fachów ma pan w ręku.
— Staram się żyć aktywnie.

— Życzę też panu dobrych propozycji aktorskich.
— O, żeby się posypały jak liście na jesień!

mp