Ciągle opowiadał o wojnie i obozie, to była jego terapia

2017-09-03 20:07:01(ost. akt: 2017-09-03 15:37:04)
Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Autor zdjęcia: Logaritmo / wikipedia.pl

Dziesięć egzemplarzy tej książki było oprawionych w obozowe pasiaki. Napisali ją w 1945 roku więźniowie Auschwitz: Tadeusz Borowski, Janusz Nel Siedlecki, Krystyn Olszewski. Jak trafiła do rodziny Jacka Farenholca z Olsztyna? W piątek minęła 78 rocznica wybuchu II wojny światowej.
Książka „Byliśmy w Oświęcimiu” miała trzech autorów: Tadeusza Borowskiego, Janusza Nela Siedleckiego oraz Krystyna Olszewskiego. Wszyscy byli więźniami niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, a rok po wyzwoleniu obozu w Dachau (gdzie trafili pod koniec wojny), wydali w Monachium książkę. Dziesięć pierwszych egzemplarze było oprawionych w obozowe pasiaki. Na okładce numery obozowe, te same, które autorzy mieli wypalone na przedramionach. 6643 — Janusz Nel Siedlecki, 75 817 — Krystyn Olszewski, 119 198 — Tadeusz Borowski. Właśnie mija 71 lat od wydania tej niezwykłej książki.

W Olsztynie mieszkała matka pisarza i poety Tadeusza Borowskiego. Mieszka tu też rodzina Janusza Nela Siedleckiego, która ma egzemplarz tej książki. To biały kruk. T Większa część nakładu została zniszczona, bo wydawca był niewypłacalny.

Autorzy we wstępie napisali o sobie i o tym, jak trafili do obozu. Pisali, że byli zwyczajnymi ludźmi, mieli rodzinę, przyjaciół, swój dom. Janusz Nel Siedlecki został aresztowany przy konspiracyjnym transporcie broni na podwarszawskiej stacji. Miał "stary" numer obozowy— 6643, czyli trafił tam najwcześniej z całej trójki. Krystyn Olszewski wpadł w ręce Niemców na przełęczy karpackiej, niosąc szyfry misji specjalnej. Na Tadeusza Borowskiego Niemcy czekali w małym mieszkaniu na Puławskiej w Warszawie. „Nie możemy sobie pozwolić na luksus zapomnienia. Na ręku wytatuowano nam numery na znak, że byliśmy niewolnikami” — napisali we wstępie.

Janusz Nel Siedlecki był bratem stryjecznym Jacka Farenholca, absolwenta ichtiologii Akademii Rolniczo-Technicznej, który mieszka w Olsztynie. — O Nelu wiele mówiło się w naszej rodzinie — mówi Jacek Farenholc. — Miał szczęście. Przeżył obóz w Oświęcimiu. Mojemu ojcu, który przed wojną był starostą Makowa Mazowieckiego, a później Skierniewic, zabrakło szczęścia — zginął w obozie koncentracyjnym. Janusza Siedleckiego nazywaliśmy Nelek, sam wymyślił sobie ten pseudonim od imienia Nel z „W pustyni i w puszczy”. Po wojnie mieszkał w Anglii, potem odnalazł rodzinę w Polsce, pisał do nas listy.

Dzięki listom kontakt z Nelem Siedleckim nawiązała też jego córka Małgorzata Idzikowska. — Byłam wtedy uczennicą III LO w Olsztynie. Miałam zamiar pisać pracę maturalną z pogranicza historii i literatury — opowiada. — Skontaktowałam się z Nelem, chciałam poznać obozową relację bezpośredniego świadka. Jednak, gdy zaczęłam zagłębiać się w tematykę obozową, doszłam do wniosku, że to zbyt ciężki temat. Wnikałam w szczegóły i poraziło mnie okrucieństwo, z którym musieli codziennie stykać się więźniowie. Uznałam, że to dla mnie zbyt trudne zmierzyć się z ich cierpieniem. Nie napisałam tej pracy, zdawałam tradycyjną maturę. Małgorzata, wtedy jeszcze Farenholc, wymieniała listy z Nelem Siedleckim, a w 1981 roku, gdy zdała maturę, wyjechała do Anglii. Spotkała się ze stryjem, który mieszkał w Ilkley pod Leeds w domu z pięknym ogrodem. — Opowiadał mi o sobie. Gdy wybuchła wojna, był studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Gdy go poznałam, był po sześćdziesiątce. Zachował młodzieńczą naturę, odciął się od swoich strasznych przeżyć. Był otwartym człowiekiem.

Cztery lata spędził za drutami w Auschwitz. Jak przeżył? Jako „stary” więzień potrafił wiele rzeczy sobie załatwić. Byłem bardzo zaradny — mówił o sobie. Bardzo mu pomogło też to, że był bardzo wysportowany, od dzieciństwa należał do harcerstwa, wyjeżdżał na obozy, jeździł na nartach, biegał. Dzięki temu jako zahartowany, silny człowiek, szybko wracał do sił. Sport nauczył go pokory i wytrwałości. Należał też do ludzi, o których mówi się, że są „wyrywni”. Gdy w Auschwitz esesmani szukali pomocnika aptekarza, zgłosił się. Powiedział, że studiował farmację i zna się na lekach. I czekało go inne życie. Gdy esesmani szukali malarza, który umie zrobić portrety z fotografii, też się zgłosił. Widocznie miał i szczęście, i dryg artystyczny, bo jakoś to mu szło. — Opowiadał mi, że jak był pomocnikiem aptekarza, miał określone obowiązki, obowiązywała pełna procedura. Wieczorem nie mógł przebywać w szpitalu, musiał być u siebie na bloku. Kiedyś bolały go stopy i postanowił wymoczyć je w szpitalu późnym wieczorem — opowiada Małgorzata Idzikowska. Nagle zrobił się straszny rwetes. Okazało się, że esesman, który słynął z okrucieństwa, robi inspekcję. Nel nie miał wyjścia. Nie miał gdzie się schować. Człowiek, który z nim był, stanął na baczność. Nel też stanął na baczność, choć nogi trzymał w niestabilnej misce i naczynie zaczęło bujać. On też. Esesman spojrzał na niego i mruknął do siebie: „No nie. Chyba już jestem bardzo zmęczony”. I poszedł. Pewnie przez myśl mu nie przeszło, że ktoś może tak się bujać.

Małgorzata Idzikowska: — Pytałam Nela, jak psychicznie dawał sobie radę w obozie. Mówił, że to był okropny czas, ale był młodym człowiekiem i choć wokół widział tyle okrucieństwo i bólu, przeważyła chęć życia. Miał myśli samobójcze, chciał się rzucić na druty. „Uratowała mnie miłość”— mówił.

Przed wojną miał dziewczynę w Warszawie. „Myślałem o Basi, gdy było mi tak strasznie. Gdy dopadał mnie dół, wracałem pamięcią do swojej miłości. Miałem nadzieję, że kiedy wyjdę, kiedy wojna się skończy, spotkam ją znów” — opowiadał Małgorzacie.

Po wojnie szukał tej dziewczyny. Dowiedział się, że w powstaniu warszawskim wyszła za mąż, a wkrótce potem zginęła. Dostał od matki Basi pamiątkę: figurkę wiewiórki z bursztynu, którą podarował jej w czasach ich wielkiej miłości. Chodzili razem do Łazienek na spacery, ona karmiła wiewiórki. Matka tej dziewczyny miała dwie córki, obie zginęły w powstaniu.

— Po wyzwoleniu Auschwitz Nel Siedlecki znalazł się w strefie alianckiej. Był na kwarantannie. Miał 28 lat, życie przed sobą. Nie wiedział, co robić ze sobą po czterech latach obozu i strasznych przeżyć. Miał myśli, żeby wrócić do Polski, ale Amerykanie bardzo ich straszyli Sowietami, Łubianką, komunistami, dodawali, że pójdą na pewną śmierć.

Jego ojciec zmarł na gruźlicę, większość dorosłych z rodziny zginęła. Zginął też stryjeczny brat Oskar Farneholc, który był cichociemnym. I mój dziadek Edmund Farenholc, którego bardzo lubił, opowiadał mi o nim, że był dowcipnym, pełnym humoru człowiekiem. Zrezygnował z zamiaru powrotu do Polski. Postanowił pojechać do Anglii. Miał tam wielu przyjaciół jeszcze z przedwojennego harcerstwa – mówi Małgorzata Idzikowska.

A Iza Farenholc, bratanica Jacka Farenholca, która mieszka w Warszawie, dodaje: — Kochał Anglię, była dla niego ziemią obiecaną, znał ją sprzed wojny. Dostał się na politechnikę. Po studiach projektował maszyny spożywcze. W Anglii ożenił się z Eileen, Irlandką starszą od niego o 12 lat. Byli dobrym małżeństwem prawie przez 40 lat, nie mieli dzieci.

Po śmierci Eileen Nel wpadł w depresję, dopadły go koszmary wojny. — Dostałam wtedy telefon z Anglii. Nel napadł na policjanta na ulicy, bo wyobraził sobie, że to hitlerowiec. Gdy został sam, bez żony, obóz i wojenne wspomnienia wróciły — opowiada Iza Farenholc. — Pojechałam do Nela do Anglii i zostałam na rok. Było lepiej, spędzaliśmy razem czas. Zabrałam go potem do Polski, nie mógł zostać tam sam. Mieszkał dwa lata w Bieszczadach, miał kontakt z moim ojcem Sewerem. Zmarł w Lesku 22 kwietnia 2000 roku.

— Zawsze chętnie opowiadał o obozie. Wieczorami piliśmy wino i wracał myślami i opowieściami do Auschwitz. Dziś widzę, że to była jego terapia. Wyrzucał z siebie te historie. Przypominał różne zdarzenia. Opowiadał też o Borowskim. Tadeusza nazywali szczeniak, był młodszy, emocjonalny jak dziecko, o zmiennych nastrojach — mówi Iza Farenholc.

Jak to się stało, że został współautorem książki? Cała trójka: Siedlecki, Olszewski i Borowski pod koniec wojny mieszkali na jednym bloku w obozie, potem razem trafili do obozu przejściowego w Monachium. Chcieli opowiedzieć, jak było naprawdę za drutami. Tak powstała książka "Byliśmy w Oświęcimiu". Borowski i Olszewski wyjechali do Polski a Nel do Anglii.

— Byłam w Auschwitz. Musiałam tam pojechać, by złożyć hołd mojemu dziadkowi oraz Nelowi. Nel opowiadał, że właściwie nie wiedział, co to prawdziwa wojna. Mówił: „Moją głupotą było to, że dałem się złapać Niemcom. Za drutami walczyłem tylko o przetrwanie. To nie było żadne bohaterstwo. Zazdrościłem swoim kolegom, którzy walczyli i ginęli w Powstaniu Warszawskim. Po obozie zacząłem od razu żyć, napisałem książkę. Wierzyłem, że można zostawić to doświadczenie i zacząć żyć na nowo”.

BEATA BROKOWSKA
b.brokowska@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Zenon #2323994 | 88.156.*.* 9 wrz 2017 12:21

    Bardzo Pani dziekuję za ten wspanialy artykul ,jeden z naprawdę nielicznych w tej gazecie.Wzruszylem sie ,bo moi dziadkowie i babcia tez siedzieli w obozach:Auschwitz,Dachau,Mauthausen Gusen-za walkę i nauczanie w polskich szkolach,przedszkolach i harcerstwie na tych ziemiach.Jeszcze raz dziękuję i serdecznie pozdrawiam.wszystkiego dobrego.

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  2. m #2320095 | 5.185.*.* 4 wrz 2017 05:59

    Szanowny autorze, numery na przedramieniach byly wypalone czy wytatuowane?

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz