Reporter: Widzisz, nikt cię nie chce, tylko ja cię muszę znosić

2017-07-15 21:00:00(ost. akt: 2017-07-15 19:35:08)

Autor zdjęcia: pixabay

Pierwszy raz rzucił się na mnie, gdy byłam w trzecim miesiącu. Celował pięścią w brzuch. Chciałam zostać u matki. „Radź sobie sama” — powiedziała. „Widzisz, nikt cię nie chce” — śmiał się. Bił mnie przez wiele lat.
Kiedy rozmawiamy, Marta umawia wizytę córki u logopedy. Dziś ma dwoje dzieci. Z rodzinnego domu wyprowadziła się, gdy miała 19 lat.

— Lanie dostawałam we wszystkie święta, imieniny, urodziny, Boże Narodzenie. Żebym pamiętała, że mam być grzeczna. Ojciec był alkoholikiem. Kiedy wyjeżdżałam do Warszawy, nie miałam nic. 200 złotych i kilka par majtek — wspomina. — Zaczęłam pracę jako kelnerka. Tak poznałam ojca Maćka. Nie dziwię się sobie. Był starszy ode mnie, a ja potrzebowałam poczucia bezpieczeństwa. Tego, że jest ktoś, kto już wydoroślał. Nigdy przy mnie nie pił. Był opiekuńczy, niczego mi nie brakowało, oczarował mnie. Dopiero później odkryłam, że miałam telefon stacjonarny na podsłuchu. Zawoził mnie do pracy, przywoził... Wszystko zmieniło się, kiedy zaszłam w ciążę. Miałam zawroty głowy, pojechałam do ginekologa. To był ósmy tydzień. Wyszłam i powiedziałam o tym mężowi.

„W ciąży? Myślałem, że jesteś bezpłodna”. Kubeł zimnej wody na głowę. Popłakałam się, wcześniej wierzyłam, że teraz pójdę do szkoły, że będę mogła studiować. „Jakiej, k..., szkoły?! Twoje miejsce jest przy garach, bo teraz ja muszę na ciebie pracować”. W trzecim miesiącu ciąży przyjechałam z nim do matki. Nie pamiętam, o co poszło. Naskoczył na mnie. Uciekłam do łazienki.

Nad wanną dostała parę razy. Bił po twarzy, szarpał za włosy, podarł jej bluzkę. Chciał uderzyć pięścią w brzuch, ale Marta zdążyła się odwrócić — dostała w nerki.

— Moja matka wygoniła go z domu. Myślałam, że mi pomoże. Ale drugiego dnia powiedziała mi: „Teraz to masz męża, musisz sobie sama dawać radę”. Mąż po drodze śmiał się z tego: „Widzisz, nikt cię nie chce, tylko ja cię muszę znosić”.
Marta miała zakaz zbliżania się do samochodu męża.

— Kiedyś jednak szukałam jakiegoś śrubokręta i znalazłam tam kilka dziwnych rzeczy. Najbardziej zainteresowały mnie paragony. Było ich mnóstwo, na wszystkich: pięć piw, ćwiartka. Okazało się, że kupował alkohol w drodze do domu, wypijał i wracał dalej samochodem. Kiedy już byłam w ciąży, przestał się ukrywać. Przynosił alkohol i pił w domu. Byłam zależna od niego, mógł robić, co chciał. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy w Warszawie.

Maciuś urodził się w październiku. Mąż wywiózł mnie do wynajętego domu na wsi, obok był dom jego kolegi. To był najgorszy okres w moim życiu. Mieszkałam w pokoju z Maciusiem, nawet nie rozpakowałam toreb. Stamtąd miałam 3 kilometry do najbliższego sklepu w jedną stronę i 3 kilometry na stację benzynową w drugą. Nie miałam samochodu. To była przeklęta zima.

Czasami nie wracał do domu przez pięć, siedem dni. A ja nie miałam pieniędzy na jedzenie. Dzwoniłam, że Maciuś jest głodny, „Cycka mu daj” — odpowiadał, choć doskonale wiedział, że nie mam już pokarmu. Chodziłam pieszo na stację benzynową, zastawiałam obrączkę, kolczyki, żeby kupić jedzenie.

Na początku było mi głupio. Mówiłam tylko, że jestem w trudnej sytuacji, że mam mało pieniędzy, że może na zeszyt. Na zeszyt nie chcieli, bo na zeszyt się nie daje. No, ale może pod zastaw? To dostawałam pod zastaw. To była taka zwykła stacja, rozmawiałam z kierownikiem. Dzięki tym ludziom przeżyliśmy.

Jak było naprawdę źle dzwoniłam do męża i prosiłam, żeby wrócił. „A co, stęskniłaś się? R...ć ci się chce?”. A ja mówiłam, że przecież Maciuś, że powinniśmy zjeść razem obiad. Wymiotowałam po tym z obrzydzenia.
Powód do bicia był zawsze. Bo zrobiłam głupią minę, bo nie odpowiadałam na pytania. Potrafił podejść i uderzyć mnie w głowę, bo nie odwróciłam się, gdy do mnie mówił. Zawsze z epitetami. Rzadko kiedy miałam imię. Miałam go słuchać. Musiałam np. usiąść przy stole. On otwierał piwo i przez kilka godzin mówił bez przerwy, że jestem zerem, że nikt mnie nie chce, „Zobacz, jak ty wyglądasz, d...ę masz obwisłą”, „Do niczego się nie nadajesz, nic w życiu nie osiągniesz”. Nie mam do niego pretensji. To mi udowodniło, jaką mam w sobie siłę.

Potem dostałam dobrą pracę — w kasie centralnej, co znaczyło, że nie muszę siedzieć na kasie w sklepie. Rurą przelatywały tuby z banknotami. Liczyłyśmy to, rozkładałyśmy i księgowałyśmy.

Kiedyś wracałam do domu. Drzwi otwierały się na zewnątrz, tym razem nie chciały się otworzyć. On trzymał je z drugiej strony, a ja szarpałam z zewnątrz. W pewnym momencie pchnął je w moją stronę. Dostałam w twarzy. Myślałam, że złamał mi nos. Miałam na twarzy wielki krwiak. Nigdy wcześniej coś takiego się nie zdarzyło. Bicia po głowie nie widać. Jak się wyrywa komuś włosy, też za bardzo nie widać.
W pracy powiedziałam, że uderzyłam się drzwiami. Nie kłamałam z jakąś szafką, bo to bez sensu. Zobaczyła to kadrowa. Stwierdziła, że patologii zatrudniać nie będzie. Że skoro takie mam życie, takie rzeczy dzieją się w moim domu, to sama jestem patologią. Straciłam wiarygodność swoim wyglądem. Kazała mi napisać wypowiedzenie za porozumieniem stron.

Poszłam do lekarza. Sugerował zgłoszenie sprawy na policję. Ale jak miałam to zgłosić, jeśli nie miałam pracy, niewiele oszczędności?,

Później w czasie sprawy karnej odrzucono moje zdjęcia ze śladami uderzenia, bo były za stare. „To było incydentalne” — orzekł sędzia. Bo gdyby bił mnie regularnie, miałabym nowe zdjęcia. To co, miałam codziennie biegać do lekarza? Sędzia i dwóch ławników to mężczyźni. Nie miałam szans.

Gwałtu nie zgłosiłam. Bałam się konsekwencji. Co miałam im powiedzieć?
On przyszedł do domu podpity. Złapał mnie za głowę. Wiem, że by mnie zabił. Maciuś bawił się w pokoju obok. Nawet nie pisnęłam.

Poszłam do ginekologa. „To wspaniała ciąża!” — oznajmił. Nawet nie skomentowałam, zaczęłam płakać. W najgorszych snach nie podejrzewałam, że tak to się skończy. Zabieg kosztował 600 złotych. Nie miałam tyle pieniędzy.
Kiedy wróciłam, symulowałam przed mężem, że bardzo mnie boli, że źle się czuję. „To twoja wina”. Rozmawialiśmy, kiedy był trzeźwy. Dał mi pieniądze.
Do ginekologa umówiłam się na 14. Powinien być szpital, powinnam być pod opieką. A to działo się „w zaciszu gabinetu”. A gdybym trafiła na jakiegoś hochsztaplera? Wszyscy krzyczą, że w szkołach nie powinno być edukacji seksualnej w szkołach. A ona musi być! Nawet, gdyby aborcja była legalna.
Nie zgłaszałam gwałtu, bo rozpętałabym piekło. Chciałam szybko zapomnieć. Zrobiłam, co mogłam. Nie mogłam rozwodzić się na swoim cierpieniem.

Gdybym poszła z tym na policję, zaczęłaby się niekończąca się procedura: a może jednak? A przecież zdrowe. A to przecież mąż, nikt obcy. Gdybym miała opowiadać o tym na fotelu psychologa, to rozwaliłoby mnie w pył.
Tak robi większość kobiet. My nie chcemy współczucia.

Wtedy już wiedziałam, że odejdę. W marcu uciekłam. Kiedy się pakowałam, szarpał mnie, popychał, a ja po prostu działałam jak w amoku. Nie czułam, co się dzieje. Wzięłam ręczniki, zabawki Maćka i stolnicę z wałkiem, które dostałam od babci. Mężowi zostawiłam wszystko. Telewizor, komputer, czajnik, szklanki. Uciekłam do koleżanki, potem wynajęłam mieszkanie.

W nowym mieszkaniu zobaczyłam, że mam podrapaną twarz, poobijane ciało, siniaki.

Nie nachodził mnie. Przez rok wysyłał sms-y. „Widzę cię”, „Pilnuj Maciusia”, „Masz zamówiony oklep”, „Chłopcy się szykują, żeby ci...”, „Pamiętasz jak było?”. Ale już się nie bałam.

Marta: — Ja już to przerobiłam, wyciągnęłam wnioski. Ktoś może powie, co to za kobieta? Miałam tylko 26 lat. Ale to nie była łatwa decyzja. Potem, kiedy już miałam mieszkanie, pojawiła się myśl: „A może by się udało? Mogłaś mieć to dziecko, biegałoby tutaj”. Ale tak się myśli, gdy jest dobrze. A przedtem? Zanim osiągnęłam stabilizację mieszkaniową, zawodową? Co miałam przez ten czas robić? On by mnie wykończył, zniszczył. Mój syn by na to patrzył.

Byłam na czarnym proteście z koleżankami. Idziemy z kilkoma tysiącami ludzi, w niekończącym się tłumie. Gdzieś w zaułku bocznej uliczki stoi jakiś dziadek w okularach, czapce, zawiesili mu tabliczkę „Precz z mordercami!” „Ratuj swojego dzidziusia” i obraz Matki Boskiej. Każdy niech żyje w zgodzie z własnym sumieniem.

Marta związała się z innym mężczyzną. Kilka lat później urodziła córkę. Swoją historię opowiedziała po raz pierwszy.

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Hanna Łozowska
h.lozowska@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (27) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. roki #2287233 | 31.183.*.* 15 lip 2017 22:01

    niestety często się zdarza, że dobre wartościowe osoby spotykają na swojej drodze ludzi złych, głupich ciemniaków, ale sami jesteśmy sobie winni zanim coś zrobimy zamknijmy oczy pomyślmy czy warto, czy to jest ta osoba godna mnie.. Pozdrawiam

    Ocena komentarza: warty uwagi (20) odpowiedz na ten komentarz

  2. patola #2287241 | 15 lip 2017 22:20

    Jest jedno super proste i skuteczne rozwiązanie problemu. Żyć samemu, nie robić Maciusiów, Pawełków i innych Oskarków. Działa 100%.

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-8) odpowiedz na ten komentarz

  3. ehhh #2287280 | 83.6.*.* 15 lip 2017 23:54

    te wasze wschodnie narzekania. Do 45 roku nie było tutaj takich historii. Przywieźliście ze sobą hodowlę świni w wannie, bicie kobiet, porzucanie psów w lesie i chlanie. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie było. I jeszcze nam próbujecie wmawiać że to "wyzwolenie" i że na to czekaliśmy. Ha-ha-ha :-D

    odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. Ja się pytam #2287334 | 78.131.*.* 16 lip 2017 01:27

      No i co w związku z tym?

      Ocena komentarza: poniżej poziomu (-6) odpowiedz na ten komentarz

    2. gała #2287353 | 94.254.*.* 16 lip 2017 07:41

      OOOO! Nagonka, medialna nagonka!!! Na polecenie zibry czy kaczora?

      Ocena komentarza: poniżej poziomu (-6) odpowiedz na ten komentarz

    Pokaż wszystkie komentarze (27)