Sprzątanie jest dla kobiet. Rozmowa z Emilianem Kamińskim

2017-05-06 20:00:56(ost. akt: 2022-02-07 22:17:10)

Autor zdjęcia: Archiwum aktora

Gdy wujek zobaczył jego niezwykłą moc, ukląkł i zaczął się modlić. Bo na jego piersi zawisł ciężki topór. Przyczepił się do ciała jak magnes. Jego autorytetem jest ksiądz Jerzy Popiełuszko, wujek przypominający z wyglądu mazowiecką wierzbę i lekarz z dzieciństwa. Z Emilianem Kamińskim rozmawia Ada Romanowska
— Podobno widział pan Jezusa...
— Jestem Jezusowy, nie zaprzeczam. Wierzę, ale czy widziałem Jezusa? Wiąże się z tym zabawna historia, raczej anegdota. Co roku organizuję w moim teatrze wigilie dla bezdomnych. Jakiś czas temu siedzimy wszyscy przy stole, a tu raptem wchodzi człowiek. Nikt go nie znał, ale zaprosiliśmy go. Był akurat pusty talerzyk, jak zwyczaj nakazuje, więc z przyjemnością go ugościliśmy. I pytamy: czy jest pan wędrowcem? Przytaknął. Niewiele mówił, pobył z nami chwilę, zjadł i wyszedł.
I jak już go nie było, zastanawialiśmy się, kim był ten człowiek. Bo pojawił się znikąd i jak gdyby nigdy nic, zniknął. Co najlepsze, nawet nie pamiętaliśmy jak wyglądał! Nikt nie mógł go sobie przypomnieć, a przecież kilka minut wcześniej wszyscy na niego patrzyliśmy. I wtedy jedna pani bezdomna powiedziała: Boże, to był Jezus!

— I pewnie ta historia stała się już anegdotą.
— Bardzo miłą anegdotą! Ale są też nieprzyjemne sytuacje. Słyszałem też inną historię od mojego podopiecznego bezdomnego. Jest wigilia, bezdomny puka do domu. Wychodzi mężczyzna, a widać, że jest zamożny. Bezdomny prosi, żeby go nakarmić, bo jest głodny. Bo tradycja jest taka, żeby wędrowca poczęstować. I co słyszy? Facet mu odpowiada, że tradycja to jest taka, że na stole musi stać pusty talerzyk. I nie może go poczęstować.

— Żeby talerzyka nie zabrudzić?
— Pewnie tak. Dziwna historia, ale prawdziwa.

— Księdza Jerzego Popiełuszkę widział pan jednak na pewno.
— Widziałem i bardzo go szanowałem. Dla mnie ksiądz Jerzy miał aurę świętości. Delikatny, szczupły, niewysoki. Księdza Jurka poznałem w czasie stanu wojennego. W mieszkaniu tuż obok Pomnika Lotnika w Warszawie, gdzie występowaliśmy, trwały właśnie próby Teatru Domowego.
Nagle pojawił się tam taki skromny człowiek, który przedstawił się właśnie jako ksiądz Jerzy. Wymieniliśmy kilka zdań. Zaprosił mnie do siebie. Kilkakrotnie rozmawialiśmy na jego plebanii. Prawdopodobnie, gdyby nie zginął, nasza znajomość przerodziłaby się w przyjaźń. Mieliśmy bardzo piękne i światłe rozmowy. Pozwalał mi mówić i przede wszystkim słuchał. Z tych rozmów bardzo wiele mi zostało.

— To był „człowiek drogowskaz”?
— Można tak powiedzieć. Na swojej życiowej drodze spotkałem kilku wspaniałych ludzi. Ksiądz Jurek był chyba jednym z najważniejszych. Jego tragiczna karta, którą znamy, to jeszcze zdynamizowała. Jego myśli, jakie przekazywał, były uderzeniem w głowę. Całe szczęście, że go spotkałem, że mogłem jak najwięcej wyciągnąć z naszych rozmów. Byłem młody, uczyłem się życia. Tak, zdarzają się w życiu ludzie, którzy mocną wchodzą w świadomość. To dla mnie wielki autorytet. Tym bardziej, że był bardzo ludzki.

— Taki jak wujek Stach?
— Wujek Stach to wujek-drzewo i też niezwykle ważny człowiek w moim życiu. Tak go nazywałem. Dlaczego? Gdy byłem malutkim chłopczykiem, obejmowałem drzewa. Może to dziwnie brzmi, ale przytulałem się do nich. Lubiłem to. I zawsze, gdy jeździłem do wujka Stacha, też go tak obejmowałem.
Głaskałem po głowie, a on miał kręcone, bujne włosy. Przypominał mi mazowiecką wierzbę. Był też człowiekiem niezwykłej łagodności i mądrości. Sam też mnie głaskał po głowie i pamiętam to do dziś.
Pamiętam też lekarza, do którego mama mnie raz zaprowadziła. Miałem sześć lat i też wszedł mi do głowy… To są ludzie, którzy maja duszę, a dzieci to wyczuwają.

— Pan też ma córkę i dwóch synów…
— ...Uwielbiam wieczorne rozmowy z synami. Codzienne siadamy sobie i gadamy. Pytają mnie o życie, po prostu. To fajna, głęboka wymiana myśli. Nie uciekamy od problemów. Po to dla siebie jesteśmy.
Ale, gdy ja byłem małym chłopcem, wokół mnie był inny świat. Patrzyłem zupełnie inaczej na życie niż oni. Ja byłem blisko drzew, a oni mają wirtualny świat. Zupełnie inna bajka.
Niedawno byłem nad morzem i przyglądałem się czterem dziewczynkom. Szum fal wokół nas, białe mewy nad głowami, a one siedziały wpatrzone w swoje telefony. Obserwowałem je, kiedy się oderwą, żeby chociaż przez chwilę na to morze popatrzeć. One nie odetchnęły nawet na sekundę! Ewentualnie coś jedna drugiej pokazywała na swoim wyświetlaczu.

— Mają komórki, mogą sadzić wirtualne drzewa.
— Ja sadziłem drzewa sam, a dzisiejsza młodzież może kliknąć i już im rośnie zielone. Ciekawe, gdzie to ludzi doprowadzi… Co się z nimi dzieje, cholera jasna! Telefony i komputery są fantastyczne, ale nie można dać się zwariować!

— Pan lubi robić wszystko sam, własnoręcznie.
— Ja domy budowałem, teatr też, więc nie ma innej możliwości. Lubię sam działać.

— A zakupy pan robi?
— To domena kobiet, przyznaję — nie zajmuję się tym. Nie sprzątam również domu. Ja męskimi rzeczami się zajmuję.

— Wkręca pan żarówkę?
— No jasne!

— Wszystkie klucze i potrzebne narzędzia może mieć pan przy sobie. Bo przyciąga pan przedmioty.
— Mam taką właściwość cyrkową. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale działa. Jestem jak magnes.

— Czyli jak klucz francuski przyłoży pan do piersi, to się trzyma?
— Ojej! Nie tylko klucz! Pamiętam, jak kiedyś przyłożyłem do piersi siedmiokilogramowy topór. Wujek Antek jak to zobaczył, przeżegnał się i powiedział do mojej mamy: „Zosiu, klęknijmy i pomódlmy się”. Przestraszył się tego, co ja mogę.

— A kiedy pan odkrył w sobie taką moc?

— Dawno temu, nawet nie pamiętam. W telewizji zobaczyłem kiedyś takie cuda. Facet przykładał sobie do ciała przedmioty, zdębiałem wtedy i postanowiłem wypróbować to na sobie. I co się okazało? Że jak też tak mogę! Duże przedmioty trzymają się mnie nieźle. I nie tylko metalowe, ale inne również.
Tak mam i już. Czy wytwarzam pole magnetyczne? Czy coś innego się ze mną dzieje? Nie wiem, nigdy się nie zastanawiałem, nie badałem. Ale to nie jest tak, że przykładam do siebie rzeczy za każdym razem i się mnie trzymają. Muszę się skupić. Jak się rozmyślę, spada ze mnie wszystko.

— Czy to siła umysłu?
— Coś w tym jest. Muszę się zebrać w sobie, żeby wytworzyć taką właściwość. Jeśli się nie skoncentruję, nici z tego.

— Ludzi też pan przyciąga?
— Przedmioty to cyrkowa sztuczka i nic z tego nie mam. Najważniejsze, aby przyciągnąć widownię do siebie. Zależy mi na ludziach, którzy chcą przyjść do teatru i przeżyć sympatyczne chwile.
Kilka dni temu wyszedłem z teatru na chwilę, bo siedzę w małym pokoiku. Gdy tak chciałem sobie pooddychać i popatrzeć na świat, zaczepiło mnie starsze małżeństwo. Byli to eleganccy ludzie po siedemdziesiątce. Postaliśmy razem chwilę i usłyszałem od nich, że rozmawiają o mnie w domu. Że cieszą się z mojego teatru. Niby nic, a poczułem się wspaniale.
Ludzie dodają czasami skrzydeł, a zdarza się, że mogą je też podciąć. Ile razy spotkałem się z fałszywymi uśmiechami. Ksiądz Jerzy mówił, że diabeł przywdziewa szaty dobrego człowieka. Miał rację, bo trafiają się okropni ludzie. Mam sześćdziesiąt pięć lat i życie nie raz utarło mi nosa. Trzeba się przed nimi bronić. Nie można być frajerem. Ale pal licho, tak było, jest i będzie. Ja mam swoją zasadę: nie chcę odbierać ludziom chęci do życia. Bo życie jest piękne, trzeba tylko chcieć się cieszyć!