Piotr Gąsowski: jak wybrał mnie Hollywood i jak wylądowałem w Biskupcu

2017-04-09 10:00:00(ost. akt: 2017-04-08 18:33:50)
Wojciech Gąsowski

Wojciech Gąsowski

Autor zdjęcia: Ewa Mazgal

Jest uznanym aktorem i początkującym pisarzem. W swojej debiutanckiej książce opowiada o swoich wpadkach i wypadkach. Niektórzy podczas lektury się pocą. Wszyscy się śmieją. Niewielu ludzi ma do siebie taki dystans jak on. Z Piotrem Gąsowskim, aktorem, rozmawia Ewa Mazgal.
— Panie Piotrze, podobno zadebiutował pan w roli Romea?
— Ojej, to było w zespole dziecięcym Łejery z Poznania, do którego należałem od 11 roku życia. Jerzy Hamerski, wspaniały pedagog i wychowawca zrobił z nami sztukę Wandy Chotomskiej „Romeo i Żulia”. Miałem 12 lat. I wtedy w Kielcach na festiwalu kultury szkolnej zdobyliśmy Złotą Jodłę. To był mój debiut, ale w teatrze amatorskim.

— Teraz wydał pan książkę. Naśmiałam się, panie Wojtku... Oczywiście nawiązuję do pana opowieści o nieporozumieniach związanych z Wojciechem Gąssowskim, piosenkarzem i kompozytorem. Ludzie was mylą, chociaż nie jesteście wcale podobni!
— Trwa to do dzisiaj. Zdarza się, że tego nie prostuję i jeżeli ktoś podchodzi do mnie i mówi: — Panie Wojtku, proszę to o autograf, to popisuje się jako Wojciech. Może ten ktoś lubi Wojtka? Nie będę mu sprawiał zawodu. Czasem, to zależy od nastroju, mówię jednak, że jestem Piotr.

— Mnie najbardziej rozbawiła historia o taksówkarzu, który przekonywał Wojciecha Gąssowskiego, że wiózł jego ojca.
— Tak i jeszcze się oburzył, gdy usłyszał od Wojtka, że ojciec nie żyje. Jak to?! — mówił taksówkarz. — Przecież go wiozłem! Taki gruby i łysy.

— Ma pan talent narracyjny.
— Dziękuję bardzo. Do wydawnictwa przyniosłem właściwie gotową książkę. Dopisałem potem tylko jeden rozdział. Redaktorzy zmienili kolejność rozdziałów, ale nie wtrącali się do treści i języka mojej opowieści. I z te jestem bardzo dumny.

— Zatytułował pan książkę „Co mi w życiu nie wyszło”. Przewrotnie, bo ogólnie to panu wyszło. Choć z Robinem Williamsem akurat nie.
— Miałem z nim zagrać w filmie „Jakub kłamca”. Dostałem propozycję z Hollywood, a proszę pamiętać, że był to rok 1997, czasy w Polsce dosyć siermiężne. Williams świeżo dostał Oscara. I poszukiwano do jego filmu, kręconego w Europie, aktora do roli Rozenka. Kiedy okazało się, że producenci wybrali mnie, to zwariowałem. Miałem trzydzieści kilka lat i zacząłem nawet zastanawiać się, jakie powinienem mieć na ten Hollywood nazwisko, bo „Gąsowski” trudno Amerykanom wymówić. Emocje galopowały, wyobrażałem już sobie siebie tam (śmiech). Wiem, to było dziecinne, ale mówię szczerze. Na planie byłem trzy tygodnie, pół roku czekałem na pierwszy pokaz „Jakuba kłamcy"...

— ... i tu zawieszamy wątek. Zainteresowanych odsyłamy do książki. Przeżył pan różne inne straszne przygody. Tylko zasygnalizuję hasła — silver service i przykrą wpadkę na kolacji z niemieckimi intelektualistami...
— Jak ja się tego wstydziłem! Zastanawiałem się, czy o tym zdarzeniu pisać, ale chyba nie znam osoby, która by czegoś podobnego nie przeżyła. Jesteśmy tacy „ho, ho, ho”, a nagle fizjologia bierze górę i wszystko bierze w łeb.

— Wie pan, mnie najbardziej przeraziła historia o zębach.
— Mnie do tej pory przeraża!

— To opowieść o dentyście-oszuście. Ona pokazuje, że wokół osób takich jak pan kręcą się czasem bardzo dziwni ludzie. Że ten „wielki świat” gdzieś tam spotyka się z światem znacznie mniejszym.
— Ale w tym przypadku zadziała ludzki odruch. Ja tego dentysty nie poznałem na ulicy, tylko przez przyjaciela, który też, jak się okazało, został skrzywdzony. Wtedy miałem bardzo mało czasu, myślałem, że wizyta u dentysty zajmie mi nie więcej niż półtorej godziny. On mi wmówił, że potrzeba na to kilku dni.

— Rozumiem, zęby są ważne.
— Są. I nigdy nie miałem kłopotów z zębami. Zostałem jednak „zahipnotyzowany” i oszust ponawiercał mi zdrowe zęby. Na szczęście nie zniszczył ich do końca.

— To przeskoczmy od zębów do Biskupca, gdzie służył pan w wojsku. Jak pan je wspomina?
— To był 1988 rok i sądziłem, że moje życie się zawaliło. Bo właśnie skończyłem szkołę teatralną! Przedtem absolwentów szkół artystycznych do wojska nie brali. Myśmy byli pierwszym rocznikiem, który dostąpił tego zaszczytu. Ale z perspektywy czasu patrzę na to wszystko inaczej. Gdyby nie to, co się mi przydarzyło, moja książka nigdy by nie powstała. Każde doświadczenie jest ważne i można je przekuć w coś fajnego. Oczywiście, kiedy poszedłem do wojska miałem 22 lata i spędziłem w nim jedną dwudziestodrugą mojego życia. Teraz mam 53 lata, więc perspektywa się zmieniła.

— Szkołę teatralną skończył pan w 1986 roku, czasie trudnym dla aktorów.
— Bardzo. Był to czas bojkotu telewizji . Nie było prawie żadnych możliwości, żeby dorobić. Mieliśmy kłopoty z dotrwaniem do pierwszego. Naprawdę my, młodzi aktorzy, byliśmy biedni.

— Ale mieliście wspaniałych profesorów. Byli wśród nich Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Aleksandra Śląska, Aleksander Bardini, a potem pracował pana u Adama Hanuszkiewicza.
— Bo w życiu zawsze jest coś za coś. I gdybym miał jeszcze raz podjąć decyzję co do życiowej drogi, też zdawałbym do akademii teatralnej.

— Czego ci wybitni aktorzy was uczyli?
— W książce wiele miejsca poświęciłem Gustawowi Holoubkowi, który uczył nas nie tylko warsztatu, ale i podejścia do zawodu. On kontestował swoja wielkość. Nie okazywał nam, że jest Bóg wie kim i właśnie przez to był wielki — przez to, co robił, jak się zachowywał, co czytał, jaki miał światopogląd. Miał do siebie dystans.
— Ja nie wiem, dlaczego gram tych Kordianów i Konradów z tymi odstającymi uszami? — mówił. Dla studenta, który ma 18 czy 20 lat obcowanie z taką osobą było intelektualną rozkoszą. Nas nie interesowało jedzenie czy inne prozaiczne sprawy. Biegaliśmy do szkoły teatralnej, bo to było dla nas najciekawsze miejsce na świecie. Tym bardzie, że wtedy w Polsce było szaro i buro. W murach szkoły był kolorowy, wolny świat. Opiekunem naszego roku był Andrzej Łapicki, zajęcia z nami miał Wojciech Siemion, Ryszarda Hanin, Maja Komorowska, Zbigniew Zapasiewicz. To były nazwiska totalne i absolutnie bezdyskusyjne autorytety. Były też uosobieniem największego sukcesu, jaki aktor może osiągnąć.

— Tamten świat był kolorowy, teraz jest kolorowa prasa i plotkarskie portale. W książce opisuje pan niesłychane zachowania dziennikarzy, takie jak wynajęcie mieszkanie naprzeciwko szpitala położniczego, by fotografować pana żonę, albo informację, nieprawdziwą, o waszym rozstaniu. Jak pan sobie z tym radzi?
— Coraz lepiej. W tej chwili się sadzę. Największe pretensje mam do tabloidów o nieprawdę, która piszą. One mają zasadę — dajcie nam zdjęcie, my dorobimy do tego historię. Rozumiem, że piszą o czyimś rozstaniu czy zdradzie. Jeżeli są to fakty. Ale jeżeli fakt nie miał miejsca, to jest kłamstwo i manipulacja.

— To cena popularności.
— Tak owszem, ale kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, nie było tabloidów. A myśmy marzyli tylko, żeby grać w teatrach. Nie myśleliśmy o „ściankach” i fotoreporterach leżących na dachach.

— Ale z drugiej strony popularność bywa fajna. Widziałam w internecie filmik z małej szkoły, gdzie dzieci przebrały się za Tercet czyli Kwartet. Założyły błyszczące garnitury i peruki. Jesteście klasykami.
— (śmiech) Tak. Widziałem ten filmik. To przyjemne. Jeździmy dalej z Tercetem, ale trudno nam się spotkać, bo każde z nas ma dużo pracy własnej. Hania Śleszyńska gra w teatrach i serialach, Robert Rozmus gra w trzech spektaklach w Teatrze Roma i w innych sztukach w Warszawie, ja gram też w trzech teatrach i pracuję w telewizji,. Ale ludzie nadal nas pamiętają i zapraszają. Bardzo lubimy te wspólne wyjazdy.

— Występuje pan ze swoją „byłą”, aktorką znakomitą...
— Znakomitą! Uważam, że jedną z lepszych w Polsce. Żyjemy w wielkiej przyjaźni i mamy wspaniałego syna, który jest studentem II roku Akademii Teatralnej, tej samej, która skończyliśmy ja i Hania.

— Trzymamy za niego kciuki w takim razie. A pan podobno zna pan cztery języki. Na pewno angielski, bo zaangażował pana Hollywood.
— Angielski, francuski i rosyjski. Jestem dzięki mamie, która jest Ukrainko-Rosjanką, dwujęzyczny. Po rosyjsku mówię od dziecka. Bardzo lubię ten język. I dzięki jego znajomości zagrałem w dwóch rosyjskich filmach. Pierwszy to „Pod elektrycznymi chmurami”. Jego premiera miała miejsce półtora roku temu na festiwalu w Berlinie, gdzie zdobył Srebrne Lwy. To była produkcja rosyjsko-polsko-ukraińska. Jak się okazuje sztuka łączy ludzi. Artyści z Polski, Ukrainy i Rosji potrafią coś razem zrobić, mimo podziałów tworzonych przez polityków. Produkcja drugiego filmu, w którym zagrałem, jeszcze się nie skończyła. Wracając do języków obcych — dogadam się też po niemiecku.

— Domyślam się. Jako student jeździł pan do pracy do Niemiec zbierać ogórki. Potworna robota. Najstraszniejsza.
— (śmiech) Wiele osób tak uważa! Ludzie mówią, że kiedy o tym czytali, czuli, że się pocą.

— Ja czułam ból kręgosłupa. Ale po szczegóły odsyłamy czytelników do książki.
— I niech pomyślą, otwierając słoik z ogórkami, jak wiele osób ciężko pracuje, by oni mogli je zjeść.

— Podobno pilotuje pan własny samolot.
— Nie własny, ale licencję pilota mam od 5 lat. To było moim dziecięcym marzeniem, bo urodziłem się w Mielcu, gdzie rodzice pracowali w WSK i gdzie było wielu pilotów.

— Lubi pan też dalekie podróże. Dokąd pan jeździ i czego pan w dalekich krajach szuka?
— Uwielbiam podróżować. Poznaję świat i ludzi. Od dziecka marzyłem o podróżach i przygodach. Teraz od 20 lat raz w roku biorę plecak i ruszam. Świat jest piękny. Ale zawsze z przyjemnością wracam do ojczyzny.

— Napisał pan: — Jedno jest pewne: nigdy nic nie wiadomo. Ale jednak chyba coś wiadomo. Przynajmniej jeżeli chodzi o pana najbliższe plany.
— Za cztery dni mam promocję książki. Przyjadą przyjaciele, będą rodzice i moje dzieci.

— A ma pan jakieś plany w związku z pisaniem?
— Mogę już zdradzić, że zacząłem pisać drugą książkę. Właśnie o podróżach. A miałem fantastyczne przygody...

— Nie wątpię!
— I spotkałem ciekawych życia ludzi. I znajomi namawiają mnie, żebym pisał. Szkoda byłoby, mówią, żeby te przygody się „zmarnowały” (śmiech).

Komentarze (6) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Karol #2231058 | 188.146.*.* 25 kwi 2017 16:25

    Kiedyś się chwalił,że ma ksywę trójnóg,czyli tą srodkową nogę dość pokażną.

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz

  2. Ferdynand #2224706 | 83.31.*.* 17 kwi 2017 15:36

    Czy tego gościa nie można zdjąć z gazety.Za długo go pokazujecie ,już zbrzydł.

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  3. Kiedyś go lubiłem jak był z Pania HS #2224443 | 82.139.*.* 16 kwi 2017 19:46

    a to zwykły rozpustnik taki jak Peruniusz z madery. Przelatuje co sie daPo prostu ŚMIEĆ. Nie mogę patrzeć na tego ryja

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  4. NEST KONTO #2221960 | 176.221.*.* 12 kwi 2017 13:28

    DARMOWE KONTO BANKOWE NEST KONTO WWW.NEST-KONTO.PL

    odpowiedz na ten komentarz

  5. Gabryśka #2219966 | 88.156.*.* 9 kwi 2017 22:07

    A kogo, ta łysa pała ...

    Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz

Pokaż wszystkie komentarze (6)