Czuję się dinozaurem

2014-05-25 18:42:51(ost. akt: 2014-05-25 18:47:16)

Autor zdjęcia: Robert Zienkiewicz

— Przyznaję, że otrzymałem głos i niewiele musiałem z tym robić. Mój przyjaciel nazwał mnie kiedyś boskim tenorem i bardzo mi to odpowiada — mówi Piotr „Sikor” Sikorski, wokalista nieistniejącego już zespołu Zaraza.
— Pamiętam koncert Zarazy z połowy lat 90. w Olsztynie. Zespół wyszedł wtedy na scenę na czworaka. Widownia była zachwycona...
— Najlepsze jest to, że ludzie tylko sobie znanymi sposobami dowiadywali się, gdzie będziemy grali. Nasze kasety były sprzedawane na łóżku polowym na Starym Mieście. To był nasz czas.

— Czy dziś zmieniłbyś coś w waszym pierwszym koncercie?
— Nigdy w życiu nie powiem, że żałuję jakiegokolwiek kroku, który zrobiłem z Zarazą. To przygoda mojego życia. Wszystkie projekty, które miałem okazję tworzyć, fantastycznie służą mi do dzisiaj i podpisuję pod nimi obiema rękami.

— Obserwując Zarazę na scenie i poza nią, śmiało można powiedzieć, że idea rock’n’rollowego życia nie była wam obca.
— Dla mnie rock’n'roll to jest właśnie Zaraza. Bycie ze sobą, spotykanie się. W 1993 roku naszym celem było wejść do studia i nagrać coś. Później znaleźliśmy wydawcę i płyta, a raczej kaseta, poszła w świat. Ludzie zapraszali nas na swoje imprezy, na których graliśmy, świetnie się przy tym bawiąc.
Nas i ludzi, którzy nas wtedy słuchali, łączyła przepiękna cecha. Nie mieliśmy internetu, nie było komórek i radość czerpaliśmy, z „bawienia się na trzepaku”.

— Jak powstawała wasza muzyka, jak wyglądały próby?
— Generalnie próby polegały na tym, że spotykało się pół zespołu, bo reszta była wczorajsza. Spotykaliśmy się u mnie w mieszkaniu. Nazywaliśmy je Panknora u Sikora. Ktoś coś zaintonował, zagrał, a potem już samo się coś z tego rodziło — powstawała piosenka.

— Jesteś muzykiem czy artystą?
— Cieszę się, że zapytałeś. Zawsze jak się spotykam z moim przyjacielem Piotrkiem Szymańskim, założycielem Zarazy, to on puszcza mi muzykę i mówi: — Posłuchaj, jaki tu jest akord, jak oni to zagrali. Ja mu odpowiadam: — Daj mi posłuchać normalnie, nie chcę wiedzieć, jak to jest zrobione. Nie czuję się muzykiem. Chyba tylko geny mojej mamy dały mi dar tworzenia dźwięków.
Jeszcze gorzej jest z pojęciem artysty. Zawsze nienawidziłem tego słowa. Jeśli coś piszesz, malujesz albo rzeźbisz, to zaraz dostajesz łatkę artysty. Owszem, śpiewam i pewnie ktoś tam tak mnie nazwie i jeszcze będzie mi wmawiał, że czuję się wyjątkowy. To dla mnie nie do przyjęcia.

— Zgadzasz się z wizerunkiem wokalisty lenia, który nigdy nie musi ćwiczyć. Po prostu wchodzi na scenę i śpiewa?
— Przyznaję, że otrzymałem głos i niewiele musiałem z tym robić. Mój przyjaciel nazwał mnie kiedyś boskim tenorem i bardzo mi to odpowiada. Ale to tylko pozory. Wzrok i ucho słuchacza skupia się na wokaliście. To na nim spoczywa ciężar zachęcenia odbiorcy do wysłuchania zespołu. Rzadko się zdarza, żeby ktoś analizował partie gitar, pracę basu i perkusji. Moim pomysłem było, żeby do mojego „przecudnego” śpiewu dołożyć odrobinę kabaretu. I myślę, że to się ludziom podobało. Tylko trzeba pamiętać, że nie było w tym kalkulacji. Powstała nawet taka opinia o nas, że jesteśmy ludźmi, którzy nie wiedzą, w co się ubiorą i czy w ogóle się w coś ubiorą. Tacy po prostu byliśmy.

— A jak oceniasz to, co się dzisiaj dzieje na scenie?
— Nie zawsze jest to dla mnie zrozumiałe. Nawet w disco polo można wychwycić fałsz, takie cudowne ściemnianie, które polega na tym, że na scenę wychodzi koleś, który jest naprawdę dobrym muzykiem, ale jedyne, co z siebie generuje, to la la la la, w dodatku śpiewane cieniutkim głosikiem. Oni doskonale wiedzą, jak to się robi, przy okazji zarabiając duże pieniądze. Naszym ukłonem w kierunku disco polo, było zrobienie wersji disco piosenki „Regina”. Zrobiliśmy to z premedytacją, bo ta muzyka zawsze była i będzie.

— Wracając do twojej działalności muzycznej, Zaraza to nie był twój jedyny zespół.
— W 1998 roku powstały Hormony. To był jeden z najlepszych okresów w moim życiu, miałem wtedy taki „wylew” twórczy. Uważam nawet, że to w Hormonach powstały moje najlepsze teksty. Potem się pokłóciliśmy, pojawił się nowy wokalista i wszystko się skończyło. Ale to nie był koniec Zarazy. W mojej świadomości Zaraza się nigdy nie rozpadła. Owszem, muzyczny etap się skończył, choć coś tam planujemy. Zaraza to nie tylko zespół, to fajne towarzysko zjawisko.

— No, ale w końcu słuch o tobie zaginął.
— Miałem bardzo długą przerwę w śpiewaniu. Nie słuchałem muzyki, nic mi się nie chciało. To chyba była taka muzyczna depresja, z której wydobyły mnie Stare Drobne Małże. Po wielu latach poczułem się naprawdę świetnie na scenie. Pojawiały się też zachęty ze strony słuchaczy, okrzyki typu: „Sikor, wracaj na scenę!”. I teraz znów jestem w „ciągu”. Występowałem w duecie z Basią Raduszkiewicz, graliśmy w Spichlerzu, znów będziemy występowali razem. Bardzo lubię takie klimaty i próbuję się w nich odnaleźć. Planuję też pograć z przyjaciółmi z Dirty Pictures, mojego zespołu z liceum. Ma to być projekt jazzowy.

— Jesteś znany nie tylko z działalności w Zarazie, ale również jako prawdziwy i oddany fan Duran Duran.
— Swoje muzyczne życie zaczynałem od Kajagoogoo, U2 i Deep Purple, stąd prawdopodobnie taki eklektyzm w moim wokalu. Dopiero później w moim życiu pojawiło się Duran Duran. W 1984 roku moja mama przywiozła mi z Jugosławii winyl pod tytułem „Arena” tego zespołu i wtedy wsiąkłem. I od tamtej pory jestem im wierny.

— A to nie jest trudna miłość?
— Jest. Duran Duran na każdej płycie są inni. Cieszę się, że na ostatnim krążku wrócili do korzeni. Ale podobno następna płyta ma przypominać Radiohead. Już się boję. Ale nawet jak mi robią przykrość, nawet jak nie są to dźwięki i rytmy, za które ich uwielbiam, to wciąż jest to Duran Duran. Każda nowa płyta jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem i wskazówką, jak mam dalej śpiewać. Dzięki Simon!
A tak przy okazji, przypomniał mi się jeden z największych komplementów w życiu. Znalazł się on w recenzji płyty Zarazy. Krytyk napisał, że „wreszcie w czasach grunge mamy w Polsce Simona Le Bon”. Większej przyjemności nie mógł mi zrobić. Mam ten artykuł do dziś.

— Lubisz twórczość młodych muzyków?
— Są inni, niż my byliśmy. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli położyć nogi na ławce szkolnej podczas lekcji, tak jak nie mogę zrozumieć plucia na chodnik. Coś się zmieniło.
Ale jak się tak przyjrzeć, co dzisiaj tworzą młodzi ludzie, to to jest fantastyczne. Śledzę, oglądam, a nawet spotykam się z młodymi twórcami.
Duże wrażenie robi na mnie olsztyńska młodzież muzyczna. Bardzo uważnie śledzę The Lollipops. To są wspaniali ludzie i piękne dźwięki. Czasami jak myślę o Zarazie, to żałuję, że ten zespół nie powstał trochę później, tak na początku 2000 roku, kiedy nie było jeszcze przepychu internetowego, ale już pojawiło się mnóstwo nowych możliwości.

— Co byś sugerował młodym muzykom, gdyby przyszli do ciebie po radę?
— Że na tworzenie muzyki nie ma recepty. Trzeba mieć coś w duszy, w sercu, coś, co samo powstaje pod palcami lub dzięki strunom głosowym. Trzeba się kierować intuicją. Nie można nikomu powiedzieć, jakie akordy ma wybrać, jaką melodię ułożyć. Takim przykładem są dla mnie muzycy ze szkoły muzycznej. Szanuję ich umiejętności, ale są to ludzie odrobinę skażeni, bo im narzucono pewne rzeczy, podpowiedziano rozwiązania. A ja wierzę w samouków.
To samo dotyczy zachowania na scenie i tworzenia swojego wizerunku. Wiele zespołów od początku zakłada sobie, jak będzie wyglądać, poruszać, nie pogardziłoby też małym skandalem, który zwróci na nich uwagę. Na to chyba nie ma recepty. Zaraza wypracowała styl, który polegał na braku stylu. Nikt z nas nie uzgadniał, co będziemy robili. Publiczność zaakceptowała to i pamięta do dziś.
Zresztą ja się czuję dinozaurem, który debiutował dwadzieścia kilka lat temu w kompletnie innych realiach. Dzisiaj inaczej funkcjonuje promocja i reklama, teraz są o wiele większe możliwości. Nie wiadomo, jak nasze pomysły sprawdziłyby się dzisiaj.

— Czy Olsztyn sprzyja robieniu kariery muzycznej?
— Jestem mocno związany z Olsztynem. Miałem możliwość wyjechać z kraju, ale był to szczególny moment w historii Zarazy. Właśnie wychodziła płyta i postanowiłem oddać się bez reszty muzyce. I nie żałuję. Nasze środowisko muzyczne jest tak wspaniałe, że każda możliwość kolaboracji z tymi ludźmi jest dla mnie, jak ja to mówię, miód na moje uszy. Nie trzeba stąd wyjeżdżać, żeby robić dobrą muzykę. Od lat Olsztyn znany jest z mniej lub bardziej komercyjnych wykonawców, którzy zaistnieli w pierwszej lidze: od Vadera przez Big Day, Eneja do poezji śpiewanej. I myślę, że jeszcze wiele przed nami. Wiadomo, że duże skupiska pierwszoligowych zespołów wytwarzają olbrzymie ciśnienie, każdy za czymś goni. U nas jest — w takim pozytywnym sensie — zaścianek, który pozwala włożyć dużo serca w to, co robimy.

Łukasz Staniszewski


Komentarze (6) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. etam #1402861 | 88.156.*.* 25 maj 2014 22:21

    Pamiętam, bardzo dobrze, tą zarazę oblazła wszystkich, lubię partycypować autobusem, z reginą na daczę do dziś puszczam olsztyńską nutę sąsiadom na Japońskich sytemach...mam nadzeję że marzenia się spełniają i wypiję z Sikorem pyfko...3 maj się koleszko.

    Ocena komentarza: warty uwagi (5) odpowiedz na ten komentarz

  2. lapis lazuli #1404143 | 213.184.*.* 27 maj 2014 10:21

    Sikor wróć! I reszta Zarazy też!

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz

  3. m #1404178 | 77.253.*.* 27 maj 2014 10:54

    Naturalny artysta, szkoda, że bez parcia na szkło, a może dobrze? :)

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  4. wic #1404281 | 37.128.*.* 27 maj 2014 12:21

    Można gdzieś dostać kasetę Zarazy? :)

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  5. sąsiadka #1404466 | 83.13.*.* 27 maj 2014 14:55

    Łezka się kręci w oku wspominając te czasy... Piotrek, super wywiad!:)

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

Pokaż wszystkie komentarze (6)